wtorek, 26 lutego 2013

Histeria

Właściwie nie wiem co się stało. Dzień zaczął się prawie jak zwykle. Z tą różnicą, że od rana siedziałam nad książką, którą byłam szalenie pochłonięta. Książka trudna, owszem. Trudna, bo traktująca o dość ciężkiej tematyce dzieci Afganistanu lat 70-tych. Czytałam ją z zapartym tchem właściwie od chwili kiedy wstałam do późnego popołudnia. Nagle poczułam tak ogromny ból całego ciała i tak wielkie zmęczenie, że w jednej chwili wbiło mnie w materac, na którym leżałam.
Nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa. Czułam jak moje ciało przenika jakaś siła, która zasysa mnie w czarną, bezkresną otchłań czegoś... No właśnie - czym to było - nie wiem. Ten ból splątany z czymś, co przypominało smutek obezwładniał moje ciało. Byłam przekonana, że właśnie umieram. Leżałam tak sparaliżowana, tak.... krucha - tak właśnie - to chyba poczułam najbardziej.
Czułam się jak kartka papieru strawiona przez ogień, lecz jeszcze przez chwilę przypominająca dawny kształt. Wystarczyłby jednak delikatny dotyk, lekki podmuch a zamieniłabym się pył. A może już byłam tym pyłem.

Leżałam w takim stanie dobrą godzinę. Może dłużej. Słyszałam odgłosy dochodzące ze szpitalnego korytarza. W pokoju zaś panował spokój. Moje współlokatorki ucinały sobie właśnie poobiednią drzemkę. Nie byłam w stanie się poruszyć. Wykrztusić z siebie wołania o pomoc. Właściwie nawet nie myślałam o pomocy. Tylko spadałam, spadałam, zapadałam się.

Po długim czasie, który wydawał się trwać wieczność, poczułam, że ta wszechogarniająca mnie niemoc powoli ustępuje. Podniosłam się z łóżka i udałam się do dyżurki pielęgniarek. Kiedy stanęłam w drzwiach spojrzały na mnie badawczo i natychmiast kazały usiąść. Byłam blada jak ściana i giętka jak guma. Spłynęłam na krzesło i siedziałam tak jakiś czas, podczas gdy kobiety mierzyły mi ciśnienie. 96/60 - małe. Tylko, że ja zawsze mam niskie ciśnienie. Neuroleptyki, które biorę mają to do siebie, że ciśnienie obniżają. Spytały, czy chcę by przyszedł lekarz dyżurny. Nie chciałam. Nie miałam siły. Czułam się zwyczajnie źle, paskudnie, byle jak. Ale nie potrafiłam powiedzieć co mi jest. Czy to ból ciała, czy duszy. Nie umiałam tego stwierdzić. Te dwie sfery jakby splątały się ze sobą w jakimś histerycznym uścisku.

Wróciłam do pokoju, ciężko wzdychając. Czułam jak wszystko co mnie otacza, a także to co jest we mnie nabiera kształtu bezkresnej pustki. Nie umiem tego inaczej określić. Poczułam tak ogromny ból istnienia, tak niewymowne cierpienie i bezsilność, że gdyby to tylko było możliwe chciałabym w tej jednej chwili przestać istnieć.

Moje współlokatorki widząc mnie w tym stanie zaczęły proponować pomoc. Pokiwałam głową, że nic mi nie trzeba. Usiadłam na łóżku, kryjąc głowę w kolanach. Potwornie cierpiałam. Tak jakby ból już nie był we mnie, lecz ja sama stałam się jednym, wielkim bólem.

Teraz, w tej chwili jest już o wiele lepiej. Postanowiłam to opisać, by móc lepiej zrozumieć, co też się takiego stało. Nie wiem co to było. Czułam się naprawdę podle. Teraz czuję już tylko smutek. Bardziej spowodowany faktem, że coś takiego się zadziało, a przecież byłam taka spokojna, niemal błogo - i wcale nie euforycznie - szczęśliwa.




3 komentarze:

  1. Tulę Cię mocno,poczytaj poezję...

    OdpowiedzUsuń
  2. Nazwij mnie bezdusznym dupkiem, ale ja czytając takie słowa, w środku się uśmiecham. Przypomina mi się taki film: "Odmienne stany moralności", z którego bardzo dobrze pamiętam takie słowa: "Są dwa sposoby na życie. Pierwszy to widzieć całe cierpienie wokół siebie. Drugi to trzymać się od tego z daleka".

    OdpowiedzUsuń
  3. a to ciekawe... odczułam coś bardzo podobnego przedwczoraj... tak z znikąd przyszło... dziwny zbieg okoliczności

    OdpowiedzUsuń