środa, 31 lipca 2013

Bilans chyba jednak ujemny

No i mamy koniec lipca. Dużo się działo w tym miesiącu. No bo...
1) dieta
2) trening
3) terapia
4) wolontariat fundacja nr 1
5) wolontariat fundacja nr 2
6) lekcje angielskiego
7) orzeczenie niepełnosprawności - stopień umiarkowany

Na razie tyle mogę sobie przypomnieć.
Wszystkie te rzeczy wprowadziłam w życie i póki co mają one miejsce.

Niestety okazało się, że część z nich, łącznie z prowadzeniem obsesyjnych wyliczeń i zapisków wszystkiego i wszędzie, jest objawem psychozy. Mam zwiększony neuroleptyk. Nie umiem wytłumaczyć co takiego dokładnie się dzieje. Problemem jest mój brak krytycyzmu wobec pojawiających się w mojej głowie myśli i podejmowanych przeze mnie działań.

Jestem wręcz przekonana o tym, że wszystko kontroluję i mam racjonalne powody ku temu by zachowywać się tak a nie inaczej. Ponoć właśnie w tym największy mój problem, że jest to obsesyjna, nadmierna kontrola, prowadząca wręcz do paranoi.

Pytana o szczegóły, czy przyczyny moich działań gubię się nieco. Staję się wówczas nerwowa i unikam dalszych konfrontacji. Głównie tłumaczę się tym, że tylko ja wiem co dla mnie dobre.
Czasem coś do mnie dociera, ale wówczas pojawia się niewygodna świadomość, że to choroba.
Niestety, akurat z tym wciąż nie jestem w stanie się pogodzić. Owszem podejmuję takie czy inne działania, które niejako mają dowodzić, że uznałam ten fakt. Zasiłek rehabilitacyjny, orzeczenie stopnia niepełnosprawności. Ale szczerze, tak między nami, żywię silne przekonanie, że nie jestem chora, że muszę w dalszym ciągu mocno pracować nad sobą. Jeszcze bardziej usprawnić swoje życie.
Dokonać jeszcze wielu zmian i wówczas uda mi się stanąć na nogi.

To prawda, że coraz częściej dopada mnie zmęczenie. Staram się dbać o odpoczynek, tak jak to było na początku. Jednak w ostatnich dniach, każda próba dania sobie na wstrzymanie kończy się poczuciem winy. To natomiast skutkuje tysiącem kolejnych pomysłów na to jak ulepszyć swoje życie.

No cóż, czekam na ewentualne zadziałanie większej dawki neuroleptyku i spotkanie z terapeutką.


piątek, 19 lipca 2013

Dzień po dniu.

Wygląda na to, że przez jakiś czas będę tu pisać częściej. Nie najlepiej się czuję. Pourywałam kontakty, nie odbieram telefonów, sporadycznie odpisuję na SMS-y lub maile. Boję się własnego cienia, a głównie napadu tego beznadziejnego lęku. To wszystko nasiliło się od niedzieli, od tego feralnego ataku ze stanem psychotycznym.

A teraz z rzeczy bardziej terapeutycznych. Mam znów silną bulimię (nie, to nie jest terapeutyczne) Pojawiła się, gdy weszłam z depresji w ten stan mieszany, w którym jest dużo niepokoju i napięcia. Poszłam do dietetyka i trenera personalnego. Poznaliśmy się kiedyś na siłowni. Opowiedziałam mu o wszystkim. Ustawił mi dietę i ćwiczenia. To pierwsza z tych rzeczy, które mają nadawać mi jakąś strukturę. Biegam co drugi dzień, po pół godziny. Właściwie jest to marszobieg, który ma wyrobić u mnie wydolność. Jeśli dobrze pójdzie w październiku dołączę do grupy która biega nieco dłuższe dystanse, ale jest to grupa dla początkujących. Jeśli rzeczywiście dotrwam, będzie to chyba wyłącznie sprawa cudu. Zobaczymy.

Jak się domyślacie z motywacją w tym stanie jest ciężko. Jednak mimo, wybaczcie wyrażenie, często gównianego samopoczucia, wstaję i idę na ten trening. Czasem biegnę i płaczę właściwie ze wściekłości. Myślę sobie wtedy: "Kurwa, po co ja to wszystko robię!" Kiedy kończę trening, uśmiecham się myśląc, że oto zrobiłam dla siebie coś dobrego. Bywam z siebie dumna. W drodze do domu cały czas puszę się z dumy. To rzeczywiście miły stan, bo w czasie wysiłku organizm zaczyna wyzwalać endorfiny, które działają przeciwbólowo i dają uczucie przyjemności.

Mój trener chce mnie nauczyć czerpania przyjemności z wysiłku a nie z objadania się.  Uważa, że tak samo da się uzależnić od biegania jak i od bulimii. Mogę do niego pisać i dzwonić, gdy mam kryzys. Jednak tego nie robię. Nie wiem, nie czuję sensu by z kimkolwiek gadać o tym wszystkim. Znalazłam sobie terapeutkę, mam lekarkę, blog. To wystarczy. No i doszła fundacja.

No właśnie. Dostałam się na wolontariat do jednej z dwóch fundacji, na których mi zależało.
Ta działa stricte na rzecz osób po przebytym kryzysie psychotycznym lub chorujących psychicznie.
Fundacja jest założona i prowadzona przez lekarzy psychiatrów. Miałam okazję spotkać się z panią ordynator jednego z oddziałów, na który kiedyś trafiłam po pierwszym epizodzie manii. Poznałam też dzisiaj innych lekarzy, psychologów i osoby, które działają jako wolontariusze na rzecz fundacji. Dowiedziałam się o prowadzonych projektach a nawet sama zgłosiłam się do pracy przy jednym z nich. Być może będę także współprowadziła profil fundacji na FB. Chciałabym także dołączyć do osób piszących artykuły na temat swojej choroby. Artykuły o charakterze merytorycznym, mają być dystrybuowane w postaci broszury w szpitalach, poradniach, ośrodkach terapeutycznych. Odbiorcami zaś mają być pacjenci, ich rodziny, oraz profesjonaliści.

Fundacja wdraża także projekt monitoringu mediów, w celu reagowania na wypowiedzi osób mających wpływ na kształtowanie opinii publicznej, Chodzi o takie wypowiedzi, które przyczyniają się do stygmatyzacji osób chorych psychicznie.

Kolejny projekt fundacji to staże. Staże mają na celu aktywizowanie osób chorych, a także zapewnienie im pracy w mającym w przyszłości powstać hostelu i restauracji prowadzonej przez fundację. Obecnie z fundacją współpracuje kilka prestiżowych restauracji warszawskich, w których już od jakiegoś czasu projekt ów z powodzeniem jest realizowany.

To tyle o tej fundacji. Kolejną rzeczą, która jest mi w dalszym ciągu bliska, jest Afganistan a dokładnie sprawa kobiet i dziewczynek, których dramatyczne losy głęboko mnie poruszają. Jeśli zdrowie pozwoli a prezes fundacji uzna mnie za osobę, która może być jakkolwiek pomocna, zechcę dołączyć do zespołu jako wolontariusz. Póki co czekam na spotkanie, które ma być jeszcze potwierdzone i powinno odbyć się maksymalnie do końca sierpnia. Obecnie osoby decyzyjne pracują przy projektach poza granicami kraju.

Mam nadzieję, że angażując się w takim stopniu, w jakim będzie to u mnie możliwe, choć trochę wpłynę na swoją sytuację życiową. Może kiedyś jeszcze stanę na nogi, by móc czuć się osobą pełnowartościową. Dzisiaj ciężko z tym u mnie. Najciężej chyba z powodu dysfunkcji zawodowych.
Może dlatego, że praca, poza epizodami choroby, była dla mnie całym, moim życiem...

Dzień dobiega końca. Przetrwałam go, przeżyłam. Choć chwilami było cholernie ciężko. Zwłaszcza wówczas, gdy jadąca dziś przede mną rowerem kobieta, za która ja jechałam swoim, w połowie przejazdu przez pasy, wyhamowała przede mną, kompletnie bez sensu a ja wylądowałam na jakimś słupie. Cudem nic mi się nie stało. Przeraziłam się na amen. Babka przepraszała i coś tłumaczyła, ale ja w tym czasie próbowałam przypomnieć sobie jak się właściwie nazywam.

No, a jutro kolejny dzień. Kolejny dzień, który jak każdy inny, będzie miał także swoje zmartwienia. Sama nie wiem, może już czas przywyknąć.

Dobranoc.

czwartek, 18 lipca 2013

Po wizycie

Byłam dzisiaj u, hm.. "nowej" terapeutki. Wydała się robić dobre wrażenie. W przeciwieństwie do kompletnie niekompetentnej babki z Ośrodka Interwencji Kryzysowej, u której niedawno chcąc, nie chcąc, wylądowałam.  Pani zdawała się słyszeć i rozumieć z czym do niej przychodzę. Troszkę mnie dziwi, że postanowiła podjąć się pracy ze mną od razu, bez tzw. "okresu próbnego". Często bowiem terapeuci zastrzegają sobie na początku 3-5 spotkań, po których zapada decyzja co dalej. To po to by między innymi ocenić czy pacjent przypadnie im do gustu :) I vice versa :)

Może to moje zdziwienie tym większe, że gdzieś z tyłu głowy, bałam się, że pani nie podejmie terapii, ze względu na moje rozpoznanie i mnogość objawów, zwłaszcza ostatnio.
Nie wiem dlaczego i skąd w ogóle takie domysły. Może, dlatego, iż w ostatnim czasie często myślałam o sobie, jak o beznadziejnym przypadku.

Tak czy owak, opowiedziałam pani z czym przychodzę. Jak widzę swoją obecną sytuację. Jakie mam pomysły na siebie. Opisałam krótko przebieg mojego dotychczasowego leczenia, w tym terapii. Żywo zareagowała na nazwisko prowadzącej mnie wcześniej lekarki. Spytała o sytuację zawodową i życie prywatne.

Na koniec przyznała, co mnie trochę zdziwiło, trochę skrępowało, że jest pod ogromnym wrażeniem, że przez wiele lat udawało mi się tak dobrze funkcjonować, mimo tak ogromnej chwiejności, silnych afektów i sytuacji życiowej w ogóle. Przyznałam, że wiele zawdzięczam terapii, na co Pani M. odparła, że właśnie dlatego w tym przypadku terapia jest tak ważna.

Bardzo bałam się jadąc na tę wizytę. Właściwie przez cały czas, gdy opowiadałam terapeutce o sobie, byłam bardzo wyczulona na to, jak się zachowuje, co mówi, jak postrzega moje wnioski.
Zależało mi na tym by znaleźć pomoc, która wyda się sensowna. Chciałam by ta kobieta zauważyła, że jestem świadomą pacjentką, że bardzo dużo wiem o sobie i rozumiem pewne zachowania oraz ich przyczyny. Po prostu czasem nie kontroluję wszystkiego, a pojawiający się w ostatnim czasie olbrzymi chaos przysłania moje zdolności poznawcze.

Spotkania z nową terapeutką mam ustalone co dwa tygodnie. Jest to dość znaczna odmiana w porównaniu do ilości sesji psychoanalitycznych. Jednak widzę w tym korzyść i sens. Szczególnie taki, że w tym przypadku terapia polegałaby na mojej samodzielnej pracy, a rola terapeutki pozostanie raczej naprowadzająca i wsparciowa. Tak przynajmniej to widzę i tak chciałabym by było.
To między innymi chroniło by mnie przed niezdrowym przywiązaniem i cedowaniem na terapeutkę odpowiedzialności za podejmowane przeze mnie w drodze terapii decyzje.

To tak bardziej na sucho o moim dzisiejszym spotkaniu. Emocje podczas wizyty zresztą mocno powściągnęłam. Przede wszystkim chciałam na wstępie, możliwie rzeczowo przedstawić moją sytuację oraz wnioski, do jakich doszłam w ostatnim czasie. Mam nadzieję, że coś wyjdzie z tych sesji, że polubimy się obie. To by znacznie ułatwiło mi sprawę :)

No a dalszą część dnia, po wyjściu z gabinetu Pani M. spędziłam pogrążona w smutku, że jest jakaś nowa pani, jakaś nowa terapeutka. Myślę jednak, że mój terapeuta, Mój Pan M. byłby ze mnie dumny, iż odważyłam się na taki krok.

Mój Terapeuta na zawsze pozostanie częścią mnie i to się raczej już nigdy nie zmieni. Osobą znaczącą, który mimo psychoanalitycznego dystansu, dał się poznać jako wspaniały człowiek. Wszystko to, czego mi użyczył, miało ogromny wpływ na moje dzisiejsze postrzeganie siebie i otaczającego mnie świata.

Pan M. każdego dnia towarzyszy mi w moich zmaganiach. Słyszę jego słowa, posługuję się jego językiem. Korzystam z jego rad. Dysponuję wieloma narzędziami, w które mnie wyposażył. Za wszystkie jestem mu niezmiernie wdzięczna. Choć wciąż pozostaje we mnie jakaś niezgoda, to jestem mu także wdzięczna za doświadczenie w postaci zakończenia terapii. I choć długo nie rozumiałam decyzji Pana M, dziś przyznaję za jego słowami, iż stała się ona w pewnym momencie zupełnie nieskuteczna i wręcz szkodliwa.

Tak na marginesie. Kiedyś moja dobra znajoma, będąca starszą, doświadczoną terapeutką, miała okazję na jednej z konferencji słuchać wykładu prowadzonego przez Pana M. Kiedy się spotkałyśmy skwitowała. "Teraz rozumiem co miałaś na myśli, to rzeczywiście ujmujący człowiek." I takim właśnie go pragnę zapamiętać.

Dobranoc Panie M...


środa, 17 lipca 2013

Boso po trawie

Kiedy ostatnio chodziliście boso po trawie? Pamiętacie to uczucie?
Wystarczy jakiś skwer, park, inne miejsce. Naturalnie proszę uważać na psie kupy:) To odnośnie mieszkańców dużych miast.

W ostatnią niedzielę znów dopadł mnie paskudny lęk. Mam tak od jakiegoś miesiąca, może dłużej.
To taki histeryczny, paniczny i z lekka psychotyczny stan. Obrzydliwość. Doszło do tego, że mam pewnego rodzaju PTSD. Prześladuje mnie silny lęk przed napadem lęku. Dosłownie paranoja.

Według mnie lęk ma aspekt typowo psychologiczny. Dlatego, gdy to paskudztwo zaczęło wkradać się w moje życie coraz częściej, doszłam do wniosku, że gdzieś w mojej głowie na poziomie myśli i związanych z nimi emocji dzieje się coś niedobrego.

Pewnego dnia przedzwoniłam sporo poradni zdrowia psychicznego w celu znalezienia terapeuty, który pomógłby mi doszukać się przyczyn tej całej histerii.
Pierwszego dnia wykonałam może 10 telefonów do różnych poradni. Jednak dosłownie w każdej informowano mnie, że okres oczekiwania na wizytę do terapeuty to minimum 6 miesięcy.
Nie wiem jakim cudem się nie poddałam, bo następnego dnia, po wygooglaniu kolejnych poradni, w jednej z nich trafiłam na wolny termin właściwie od zaraz.

Ten termin wypada jutro. Nie mam pojęcia czy ta pani, bo jest to kobieta, będzie mogła mi pomóc.
Mam sporo obaw z tym związanych. Naturalnie w dalszym ciągu gdzieś głęboko w sobie pozostaję wierna mojemu terapeucie. Myślę jednakże, że mam na tyle dużo pokory, by móc się ewentualnie
otworzyć na kogoś nowego. Oczywiście jeśli obie dojdziemy do wniosku, że istnieje możliwość współpracy.

W jakimś stopniu domyślam się, co może być źródłem owego lęku. Moja sytuacja życiowa zmieniła się diametralnie. Długi okres braku aktywności zawodowej oraz wiele wiążących się z tym zmian. No i najważniejsze. Ogromna niezgoda na stan choroby, która kompletnie zdezorganizowała mi życie. To bardzo dziwne, ale po raz pierwszy w życiu doświadczam w sposób jawny potwornej złości, miewam napady wściekłości, bywam poirytowana. Dosłownie każda mało znacząca pierdoła potrafi doprowadzić mnie do szału. Wszystko to właśnie dlatego, że coraz częściej dociera do mnie, że moje życie nie będzie już takie jak kiedyś, a pobyty w szpitalu psychiatrycznym, staną się nieodłączną częścią mojego życia.

To bardzo dziwne odczuwać złość. Tak jawnie, bez rozgrywania jej na różne sposoby.
Mój terapeuta byłby pewnie zadowolony z takiego obrotu sprawy. Tłumienie złości kosztowało mnie w życiu bardzo wiele. Innych także. Również teraz, gdy jestem tak bardzo nadwrażliwa na wszystko, staram się nie narażać innych i siebie i chowam się trochę po kątach. Głównie unikam ludzi i sytuacji, które jakoś szczególnie sprawiają mi dyskomfort.

Postarałam się także o pewną strukturę dnia, by nie rozjeżdżał się jakoś tak bardzo. Pewne czynności, obowiązki, zobowiązania. Na tyle na ile jestem w stanie. Wygląda na to, że to pomaga, ale to za mało moim zdaniem. Ciągle czuję się winna, że to za mało...
Kolejna rzecz to taka, że chcę zadbać (poza wolontariatem, o który staram się w dwóch fundacjach) o jakieś dorywcze zajęcie. Być może już niebawem będę mogła się czegoś podjąć. Mam nadzieję, że parę godzin pracy w tygodniu wpłynie na mnie korzystnie. Owszem mam pewne obawy, bo czasem nie wiadomo, którą nogą wstanę. Czy będę snuć się jak cień, wściekać na niczego niewinnych ludzi, lub pikować w górę, bez kompletnej możliwości kontroli nad tym co się ze mną dzieje. Tak czy owak muszę spróbować.

Kiedy jest to możliwe spędzam czas na powietrzu. Głównie w parkach. I właśnie to chodzenie boso po trawie, moczenie nóg w jeziorku, wylegiwanie się na słońcu jest bardzo kojące. W stanach pobudzenia lub lęku, potrafię przejechać rowerem Warszawę w szerz i wzdłuż, a kiedy, jak mawia moja matka, wykręci mi się sprężyna, zjeżdżam do parku właśnie i tam próbuję doprowadzić się jakoś do porządku. Smutki natomiast chowam w łóżku pod kołdrą. Zamieniam się wówczas w dzikusa, który boi się nawet odczytać SMS, który właśnie nadszedł. Muzyka lub jakiś smętny, przydługawy film niosą ulgę w cierpieniu. Choć tępe gapienie się w sufit też ma swoje dobre strony:)

Trzymajcie się!



poniedziałek, 8 lipca 2013

Taki inny jakby wpis?

Ostatnim razem wspomniałam, że napiszę także o dobrych stronach mojego życia. Jednak kiedy doświadczam dobrych rzeczy, spokoju, równowagi, opanowania, zdarzają mi się jakieś małe sukcesy, wówczas pozostaję w kontakcie z tym, gdzieś w innej czasoprzestrzeni niż ten tu oto blog.

Kiedyś myślałam, że będę pisać jak jest. Dobrze czy źle, ale tak by inni mieli w to wgląd i mogli ewentualnie coś sobie z tego wziąć. Porównać, ocenić, cokolwiek.

Jednakże, zwłaszcza ostatnio czuję, że potrzebuję coraz większej prywatności. Może chronię jakąś część siebie i odcinam od tej chorej. Blog to opis ciągłego zmagania się z trudami choroby, czy zaburzenia. To opisy chaosu, histerii, impulsywnych zachowań, stanów mniej i bardziej ciężkich.

Mój blog jest takim miejscem, do którego przynoszę głównie same złe rzeczy i wylewam się z nich.
Dochodzę do wniosku, że nie jest to terapeutyczne miejsce dla Was moi Drodzy Czytelnicy.
On w jakiś sposób służy mnie, ale Was wprowadza w błąd, czy też rodzi złe emocje.

Jest tyle pięknych chwil, jest ich całe mnóstwo. Dobre rzeczy, których doświadczam między stanami chorobowymi. Moje nowe zainteresowania, a raczej zainteresowania w ogóle. Nowi ludzie, albo starzy znajomi, których odkrywam na nowo, w innej odsłonie, i którzy odkrywają mnie.

BPD i ChAD to nie jest niekończąca się linia niepowodzeń. To informacja dla tych, którzy może po tym co piszę tu na blogu, dochodzą do takiego wniosku. Moje życie to nie tylko dramaty. To nie ryzykowne, impulsywne zachowania. Także nie tylko konflikty rodzinne. To nie ciągła mania i bezpodstawny entuzjazm. Ani depresja i mrok, który mnie wówczas otacza.

Przede wszystkim w tej zdrowiej części jestem bardzo entuzjastyczną osobą. Dużo się uśmiecham, jestem gadułą. Lubię ludzi. Szanuję ich wartości. Nie szukam konfliktów. Kieruję się pewnymi wartościami i zasadami. Otaczam się ludźmi szczerymi, uczciwymi i życzliwymi. Unikam osób impulsywnych, konfliktowych, niespokojnych, knujących intrygi, snujących domysły, osób podejrzliwych, doszukujących się drugiego dna itd.

Głównie to czego obecnie pragnę to jak najwięcej spokoju. Staram się także dawać spokój innym.
Dlatego, gdy choroba daje mocno znać o sobie, uciekam tu. By nie męczyć sobą, nie nadwyrężać, nie przekraczać granic. To nie tak, że nie jestem szczera z osobami, które są w moim życiu. Chcę je tylko chronić i chronić siebie przed poczuciem winy i wstydu.

Uważam, że pewne moje stany są zarezerwowane dla tego bloga, czterech ścian mojego pokoju i gabinetu lekarza i terapeuty. Jednak nie zawsze tak było. Dlatego wiele osób będących w jakiejś relacji ze mną wychodziło mocno poturbowanych, będąc właściwie przypadkowymi uczestnikami emocjonalnego spektaklu, który fundowałam i im, i sobie.

A zatem, w moim życiu, jest i także jasna strona mocy. Dużo jasnej strony, tak dużo jak słońca w ostatnim czasie:)

To tyle tematem pozytywnych doświadczeń. "Tak by żywi nie tracili nadziei" :)

Co się tyczy choroby. Cóż, nie jest to rzecz łatwa. Okazuje się, że długotrwały stan chorobowy, bez remisji, w wersji mieszanej plus bpd potrafią siać ogromne spustoszenie.
Teraz jakby bardziej rozumiem, że to długie L-4, a teraz ta półroczna rehabilitacja, plus orzeczenie niepełnosprawności a w konsekwencji możliwe, że także renta to nie fart czy też ucieczką od odpowiedzialności i pracy na sobą. Mają one bardzo mocne uzasadnienie, czego także doświadczam, jak nigdy wcześniej. Mam nadzieję, że na tej rehabilitacji się skończy.

Dbajcie o siebie. Cieszcie się słońcem, jeśli je macie, a co najważniejsze szukajcie spokoju. W sobie, w ludziach, we wszechświecie. W ogólnym rozrachunku jest go rzeczywiście bardzo mało.

Ściskam!