piątek, 25 listopada 2011

O relacjach

W domu mam bajzel jak cholera. Okna wstawione, pozostały jeszcze prace wykończeniowe.
W weekend będę musiała ogarnąć ten kurz cały. Zrobić pranie firan i zasłon. Są w fatalnym stanie, bo czekałam z praniem na tę wymianę okien.

Wczoraj musiałam się wynieść na jakiś czas z domu, bo panowie zaanektowali całe mieszkanie i nie było już dla mnie miejsca. Poszłam do córki przyjaciół, która mieszka z mężem nieopodal mnie.

Szłam wścieknięta i gadałam do siebie pod nosem. Niedawno dowiedziałam się, że dziewczyna będzie mamusią. Poniewież traktuję ją jak rodzinę, ogromnie się zbulwersowałam na tę wiadomość i tak idąc do niej jeszcze się bardziej wkręcałam w tę myśl. Pomyślałam sobie: "cóż za nie odpowiedzialność. Ledwie wiążą koniec z końcem a dzieci im przyszły do głowy." Byłam oburzona.

Strasznie źle reaguję na wiadomość o tym, że kobieta jest w ciąży. Szczególnie bliska mi kobieta. Tak było z moimi siostrzenicami. Mocno się zdystansowałam.

Kiedy weszłam wczoraj do mieszkania córki znajomych, K. spytała mnie o to, co u mnie, o samopoczucie, na co ja wyskoczyłam z tekstem, że nie upoważniłam jej do tego typu pytań. Kompletnie nie wiem co mi przyszło do głowy. Zachowałam się jak tragicznie. Dziewczyna zareagowała i poprosiła, bym nie była nie miła.

Coś odburknęłam pod nosem i poszłam do pokoju.
Czekałam tylko kiedy wejdzie i zacznie zachwycać się swoim błogosławionym stanem. Tak się też stało. Słuchałam tych rzewnych opowieści, o zachciewajkach i humorach. O tym jak wszyscy cudownie zareagowali na tę wiadomość i jak w kolejce ustawiło się już kilka tuzinów cioć chętnych do pomocy przy maleństwie.

Ble... pomyślałam sobie. I zaraz w jednej chwili dotarło do mnie, że jestem okropna i cholernie nieszczera. Przyszłam do niej jedynie, bo nie miałam się gdzie podziać. Przyszłam ze złym nastawieniem. Z fochem i chłodem, który czuć było ode mnie na odległość.

Poczułam się źle. Poczułam się jak jakiś okropny, fałszywy babsztyl.

Siedząc na vis a vis K. powiedziałam, że muszę się jej do czegoś przyznać i opowiedziałam o większości uczuć jakie żywiłam w tej kwestii. Na początek dość agresywnie, obrzuciłam ją szeregiem pytań, oczekując natychmiastowego wytłumaczenia.

Pytałam o to, jak zamierzają sobie poradzić finansowo. Skąd decyzja o tym by w tak trudnych czasach decydować się na dziecko (dziecko było mniej więcej planowane).
Znając ich sytuację życiową pytałam o wiele innych rzeczy. Właściwie przepytałam ją i na wszystkie pytania otrzymałam, grzeczne, wyczerpujące odpowiedzi.

Z czasem zaczęłam odczuwać ulgę a zrozumienie powodowało, że stałam się wręcz przyjaznie nastawiona do myśli o ciąży i rodzicielstwie.

Bardzo mi to pomogło. Schowałam kolce. Rozluźniłam się. I właściwie przez resztę czasu byłam już bardzo partnerska.

Dzisiaj jechałam do pracy i przypomniałam sobie o tym. Przeanalizowałam całą rozmowę i pomyślałam, że oto doskonały przykład jak bardzo nie radzę sobie w kontaktach z ludźmi.

Po pierwsze znam jedyną, słuszną prawdę i wiem lepiej od innych co dla nich jest dobre.
Po drugie nie godząc się z czyimś zdaniem/decyzją/wyborem reaguję infantylnym oburzeniem i dystansuję się. Nie prawię morałów. Po prostu wycofuję się i nie uczestniczę w relacji.

Wczoraj zrobiłam coś innego. Co prawda wzięłam dziewczynę na spytki - co było przekroczeniem jej granic, ale skonfrontowałam swoje myśli i opinie bezpośrednio z nią. Tylko jej dobra wola spowodowała, że nie dostałam po nosie.

Dzisiaj to zrozumiałam. Wyjęłam telefon i wysłałam sms z przeprosinami i podziękowaniami za szczerość.

Mam nadzieję, że to będzie dla mnie nauka. Może gdyby była niemiła, skupiłabym się na tym. Chyba zaskoczyło mnie to, że ona postanowiła mi wszystko wytłumaczyć. Mam nadzieję, że się nie nadwyrężyła.

Absolutnie nie mam prawa, przepytywać ludzi z ich decyzji. Mogę grzecznie im opowiedzieć o swoim obawach i o tym co się we mnie dzieje w związku z tym, czego dotyczy sprawa. A jedynie dobra wola rozmówcy i ewentualna jego sympatia czy szacunek do mnie zdecyduje o ewentualnej odpowiedzi.

Jest mi bardzo wstyd. Tym bardziej, że potraktowała mnie mile i z szacunkiem a wiem, że nie musiała.

Nie wiem czy wiecie, co chcę przez to powiedzieć...
Nie wiem czy sama wiem. Dostrzegłam w sobie coś, czego do tej pory nie zauważałam.

czwartek, 24 listopada 2011

Odpoczywam.

No właśnie. Mam kilka rzeczy do zrobienia. Nie chodzę do pracy. Wstawiają mi okna. Wygląda na to, że zima tego roku będzie bardziej znośna.

A odpoczywam od myślenia. Co za ulga :)

wtorek, 22 listopada 2011

Spokój

Dzisiaj nie jestem jakoś szczególnie skora do uzewnętrznień.

Siedzę w pracy. W pokoju panuje półmrok na biurku mam włączoną lampkę. Z radia dobiega muzyka. T. - moja koleżanka zza biurka, przegląda Angorę. Siedzimy sobie w milczeniu od czasu do czasu, komentując to, co usłyszymy w radiu, lub wyczytamy. Ona w gazecie - ja w sieci.

Właśnie skończyłam odpisywać klientom na maile, podzwoniłam trochę i chyba na dzisiaj starczy. Zbieram się do domu. Dzisiaj wyjdę wcześniej. Z pewną taką nieśmiałością, żeby nie powiedzieć niechęcią wybieram się na siłownię.

Zajadę do domu, zmyję mejkap, wskoczę w inne ciuchy, spakuję plecak i idę.
Wczoraj nie byłam na konsultacji dietetycznej, bo chłopak zachorował i dzwonił do mnie i przepraszał. Pomyślałam sobie, że to nawet lepiej. Bo ostatnio z jedzeniem spokój i zaczynam wyrównywać lot :) Więc jest szansa na to, że tygodniowy jadłospis o który mnie prosił będzie wyglądał mniej tragicznie.

A mojej głowie? Hm.. Raczej spokojnie. Coś mi się po niej tłucze, ale nie jestem jeszcze w stanie tego wyartykułować.

Dobrego wieczoru sobie i wszystkim życzę.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Dość myślenia! Czas żyć.

Wczoraj znów przeanalizowałam kolejne zadanie z książki. Tym razem było o mitach na temat kontroli.

Pojawiło się tam stwierdzenie, że bulimiczki, często uważają, że nie potrafią kontrolować jedzenia i dlatego dostają napadów objadania się.

Jednak dalej napisano: "Dziwne może się wydać to, że - paradoksalnie- problem nie polega na tym, iż ludzie cierpiący na bulimię nie mają kontroli nad tym co robią. Najczęściej problemem jest fakt, że mają nadmierną kontrolę."

Eureka! Choć niby oczywiste.

Ale to nie wszystko. Polecono wykonać zadanie, które miało na celu zebrać argumenty za i przeciw brakowi kontroli nad jedzeniem. W części argumentów "za" miałam napisać, że nie kontroluję się ponieważ:... i podać przykłady takich sytuacji.

No i tu wpadka. Nic mi nie przychodziło do głowy. Zdałam sobie sprawę, że kontroluję się niemal 24 godziny na dobę. Nie tylko skupiając się na jedzeniu, niejedzeniu, bądź wyglądzie. Kontroluję się pisząc na forach, kontroluję się pisząc ten blog. Wszystko to jest jedna wielka mistyfikacja i kontrola.

Czy to mnie zdziwiło? Owszem, ale nie doszłam do tego wniosku po raz pierwszy. Niejednokrotnie dochodziliśmy do tego w terapii. Jednak opór jaki stawiała moja psychika był tak silny, że nie dało się tego przepracować. Szybko od tego uciekałam. Nie byłam w stanie mówić i myśleć o tym.

A zatem:

MAM PROBLEM Z NADMIERNĄ KONTROLĄ

Pytanie dlaczego tak się dzieje? Doprawdy, nie mam pojęcia. W dużej mierze boję się bardzo kontaktu z drugim człowiekiem. Takie ciągłe zastanawianie się i praca nad sobą wciąż odwleka moje konkretne działania w kierunku konkretnych kontaktów międzyludzkich. Wciąż wiem za mało o sobie, wciąż nie jestem gotowa na coś więcej.
Wykonując te niekończące się analizy, wprawiam się w pozorny ruch. Sprawiam wrażenie osoby, która coś robi. Kroczy na przód.

Ależ to nie prawda!

Stoję w miejscu od bardzo dawna. To nie czas na analizy. To czas na działania!
Może nie tyle potrzebuję teraz terapii analitycznej, co kontaktu z trzeźwo stąpającym po ziemi behawiorystą. Nie żebym myślała, iż analitycy nie stąpają. Uważam jedynie, że jest czas na rozumienie i jest czas na działanie.

Ja rozumiem już zdaje się dużo. Czas w sobie to wszystko usystematyzować i zaplanować konkretnie działania, związane z życiem a nie grzebaniem w swojej głowie.

Czas na działanie. Koniec z ciągłym kontrolowaniem wszystkiego poprzez pseudoanalizy.

Czas na życie kochani. I co ja na to?

No właśnie problem w tym, że ani nie wiem jak żyć ani nie chcę...

niedziela, 20 listopada 2011

Mój wewnętrzny konflikt.

Wróciłam wczoraj do domu. Po drodze zakupy, potem kolacja i pichcenie na najbliższe dni. Czułam się nieźle. Czekałam na wiadomości, na mój program telewizyjny. W międzyczasie błyskawiczna kąpiel (potwornie nie lubię się myć, wkurza mnie ta czynność). No i zaczęło się. Oglądam Voice of Poland. Mocno przeżywam występy wszystkich wykonawców. Siedzę w łóżku z kotami na kołdrze. Komentuję występy do siebie i do kotów. Bardzo ekscytuję się komentarzami jurorów - zwłaszcza tym jak mówią i co mówią. Śmieję się do siebie. Podskakuje na łóżku. Jak nastolatka :) Dostaję sms od współlolatorki, która jest w domu rodzinnym i też ogląda program. Komentujemy obie. Ślemy do siebie smsy. Że ten beznadziejnie a ten super zaśpiewał. A Ten Piotrek to taki przystojny i szalenie sexi, a Olka choć zdolna to strasznie nadęta.

W końcu prorgam się kończy.  Życzę współlokatorce dobrego wieczoru i NAGLE! To takie przerażające, takie... PRZERAŻAJĄCE. Dociera do mnie, że zostałam sama. JESTEM SAMA!

Późny wieczór, ja jeszcze mocno podekscytowana programem a tu STOP. KONIEC. Nie mam już na co czekać a tych emocji tyle we mnie. Nie ma do kogo się odezwać. Pierwszy raz od dłuższego czasu tak wyraźnie czuję jak bardzo bym chciała. Tęsknie, szalenie tęsknie za jakimś człowiekiem w pobliżu.

Nie mam ochoty na czytanie, na oglądanie, ba nawet na jedzenie. Czuję tylko ogromną pustkę związaną z samotnością. Nie mam do kogo wysłać smsa. Tak jakoś zaczepnie. Nikt nie przychodzi mi do głowy. Nikt taki, kto zaspokoiłby moja potrzebę obcowania z kimś.

Sięgam po zeszyt. Zaczynam pisać. Opisuję to co się stało, co się we mnie dzieje. Zgodnie z ćwiczeniem, które robiłam wczoraj. Nazywam czynnik, A, B i C. Główna emocja SMUTEK - spowodowany tęsknotą za kimś bliskim. No i kolejna LĘK, przed bliskością. Strasznie konfliktowa sprawa. Chcę a boję się. Przy czym to boję się jest panicznym lękiem, nie od udźwignięcia.

Myślę, że to są te pierwotne emocje, które przed których świadomym odczuwaniem chroni mnie bulimia.
To dlatego tak ciągle fiksuję się na myśli o jedzeniu, wadze, ćwiczeniach, bo nie radzę sobie z konfliktem, który toczy się we mnie.

Piszę o tym wszystkim w zeszycie. I w tem przychodzi mi na myśl sen, który śniłam wczoraj w nocy.
Otóż w tym śnie, czuję, że jestem ciastem, które jest wyrabiane przez jakiegoś mężczyznę. Ciągle mu wypadam z rąk, aż wreszcie upieczona zostaje polana galaretką. Ta galaretka wylewa się ze mnie. Staram się jakoś w sobie zawrzeć i prawie nie ruszać, by nie spłynęła i zastygła.

Wtem okazuje się, że muszę zostać przewieziona w jakieś miejsce. Jakiś mężczyzna, chyba już nie ten sam, wiezie mnie na rowerze, trzymając na tacy w jednej ręce. Galaretka trzęsie się dość mocno na mnie i w którymś momencie, on przytula mnie do swojej piersi dla bezpieczeństwa. Żebym nie wypadła, nie wylała się.

Wtedy dzieje się coś niesamowitego. Czuję bliskość tego mężczyzny. Jego zapach i ciepło. Czuję się tak błogo i bezpiecznie. Czuję, że oboje stanowimy jedność.

Tyle ze snu. Nie myślałam o tym specjalnie, dopóki nie wzięłam do ręki zeszytu i nie zaczęłam tego opisywać.
Przyszło mi na myśl, że ta pierś mężczyzny jest symbolem połączenia mojej dziecięcej części z matka.
Że jak matka i dziecka w pierwszych okresie rozwoju dziecka, stanowią całość i tak dziecko to postrzega. Tak ja tęsknie za jakąś formą połączenia się z kimś. Pochłonięcia go, zawłaszczenia. Scalenia się.

I wtedy pojawia się we mnie lęk przed bliskością. Zastanawiam się skąd to uczucie. Zaczynam myśleć, że nie tylko ja mam ochotę zawłaszczać kogoś ale boję się, że ktoś pochłonie mnie.

Że zbliżając się do kogoś, nie tylko ja mogę przekroczyć czyjeś granice, ale ten ktoś może zrobić to samo w moim kierunku. Jestem wręcz o tym przekonana, że i ja i większość ludzi ma takie tendencje.

Tym mężczyzną na rowerze, może być także mój terapeuta, którego trzymałam się kurczowo przez wszystkie te lata, nie pozwalając się nikomu innemu zbliżyć do siebie. Dlaczego? Bo czułam, dostrzegałam, jak ostrożny jest w stosunku do mnie. Nie tylko nie pozwalał mi przekraczać jego granic, ale także nie przekraczał moich. Czułam się w tej relacji bezpiecznie.

Gdybym miała się do kogoś kiedyś zbliżyć (to może być partner, przyjaciółka), to muszę być przekonana, że ten ktoś umie chronić siebie przede mną, ale także nie nadwyręża mnie.

Myślę, że to co opisałam powyżej jest prawdziwe. Niejednokrotnie docieraliśmy do tego w terapii, ale sprytnie uciekałam przed tym w jakieś mechanizmy obronne.

Pytanie, na ile tę myśl zachowam w sobie. Czy znów ucieknę? I co dalej? Błędne koło? Bulimia? Sztuczne cele?

To tyle co wczoraj udało mi się spisać w zeszycie. Poczułam w końcu jakąś ulgę, wyciszyłam się. Zgasiłam lampkę i dość szybko zasnęłam.

Dzisiaj to opisuję i jednocześnie przypominam sobie. Nadal zgadzam się z wnioskami, do których dotarłam.

To tyle na dzisiaj.

sobota, 19 listopada 2011

Analiza

No zrobiłam sobie wczoraj spacer. Troszkę mam wyrzuty sumienia, że nie byłam na siłowni. Te wyrzuty raczej w tym kierunku, że trener będzie niezadowolony. Głupie, co?

Przecież to moje życie a nie trenera. Moje ciało, moje zdrowie, MÓJ CHOLERNY CZAS! Ech... Nie wiem już sama czego chcę. Mam dość robienia czegoś dla innych. Nawet jeśli to ma jakieś plusy, bo ktoś mnie doceni.
To nie jestem ja. Nie ja prawdziwa. Ważne jest czego chcę ja. JA.

W poniedziałek spotykam się z nim w sprawie diety. Nie żadnej odchudzającej, ale by uświadomić sobie czym jest racjonalne odżywianie, bo jako bulimiczka mam z tym problem. Wtedy opowiem mu o moich rozterkach z siłownią, że czuję, że się zmuszam. Że to mnie przerasta w tej chwili.

Tak trudno mi siebie zrozumieć. Wczoraj znów sięgnęłam do książki "Bulimia. Program Terapii" i jakoś zmusiłam się do wykonania jednego z zadań, które pokazuje, jak działa błędne koło w bulimii.

Otóż opisano tam czynnik (A) wyzwalający określone myślenie (B), na które reagujemy jakimiś emocjami (C). Czynnikiem wyzwalającym może być jakaś sytuacja (sytuacja w szkole, pracy, cokolwiek), która uruchamia w nas myśli na swój temat (jestem beznadziejna, do niczego się nie nadaję), które wywołują trudne do zniesienia emocje (smutek, niepokój, złość, może być i radość), co wywołuje reakcję bulimiczną.

Czyli sekwencja A (sytuacja)-B (myśl)-C(emocja)

Następnie w ćwiczeniu zapytano:
 "dlaczego postanowiłaś/eś się najeść" Odpowiedziałam sobie: "żeby nie konfrontować się z przykrymi emocjami" (B - myśl)

Dalej zapytano:
"co poczułaś/eś po zjedzeniu - " Odpowiedziałam - "dyskomfort, napięcie, złość" (C - emocja)

 Znów spytano:
"co pomyślałaś gdy sięgałaś ponownie po jedzenie?"
Odpowiedziałam: "że właściwie skoro zjadłam już tyle to mogę więcej, bo i tak muszę się teraz tego pozbyć" (B - myśl))

Znów spytano:
"Co wtedy poczułaś, gdy się objadłaś/sprowokowałaś wymioty?"  Odpowiedziałam: "Poczułam wstręt do siebie, poczułam się brudna, jak śmieć, jak odpad. Poczułam smutek, że to mi się przytrafia i złość, że nie umiem się od tego uwolnić" (C - emocja)


Czyli sekwencja: C(emocja) -B(myśl)-C(emocja)-B(myśl)-C(emocja) - Błędne koło.


Mniej więcej tak to było. Dopiero przy tym zadaniu dostrzegłam, że wszystko co obecnie robię ( bulimia, ciągłe analizowanie i kontrolowanie siebie) związane jest przed ucieczką od pierwszego C, czyli trudnych pierwotnych emocji (złość, smutek, lęk, czy też mieszanka tych uczuć), związanych z B negatywnymi myślami na swój temat, które dotyczą A czyli jakiejś sytuacji a w moim przypadku obecnie dotyczy nie tylko konkretnych zdarzeń ale chyba jakiejś permanentnej pustki, której ciągle doświadczam ( przy czym pustka może być także przykrywką dla czegoś innego. np. samotności a jednocześnie lęku przed bliskością, tęsknoty za domem rodzinnym i lęku przed nim itp.)

Tak jakoś to rozkminiłam wczoraj.

Generalnie wniosek jest taki, że ja nie doświadczam, żadnych emocji. Prawie ich nie czuję. A to dlatego, że znalazłam sobie strażnika w postaci bulimii i wszystkiego co się z nią wiąże.


Zobaczę co będą pisać dalej w tej książce.


Tymczasem ważne bym nie spinała się jak durna, próbując wyznaczać sobie jakieś kolejne sztuczne cele, które niby to mają pomagać mi odciąganiu uwagi od bulimii. Bo walka z bulimią jedynie jest tematem zastępczym dla konfrontacji z prawdziwą ja, z całym inwentarzem uczuć i myśli jaki mam na swój temat.

Zadanie, na kolejne dni: Czytać i analizować to co napisałam. Dotrzeć do rzekomej pustki, która mnie przeraża i zrozumieć co pod nią się kryje. Nie wytyczać sobie więcej zadań.

piątek, 18 listopada 2011

Ograniam się.

Cały dzień starałam się jakoś podnieść. Pisałam to tu to tam, bo kiedy ubieram myśli w słowa to jakoś siebie słyszę. Kiedy wychodzę do ludzi, chociaż wirtualnie, to czuję bliskość drugiego człowieka.

Na jednym z forum dziewczyna fantastycznie opisała uroki zimy i jesieni. Pisała o lepieniu bałwana, gdy była szpitalu psychiatrycznym :) Pisała o spacerze w parku i szeleście liści pod stopami. I ciepłej herbacie i stopach na grzejniku.

Zrobiło się jakoś tak urokliwie. Pomyślałam sobie. Precz ze sztuczna siłownią. Po pracy postaram się zrobić sobie porządny spacer.

Dzisiaj piątek. Ciekawe co inni robią w piątki. Ja nie mam  żadnych planów. Nie spotykam się z nikim. Właściwie nie zadbałam o to, więc nie mogę mieć żadnych pretensji. Poza tym, spotkania, wyjścia do pubu czy inne posiadówki, raczej nie w moim stylu. Jeszcze nie teraz. Jeszcze się tego uczę. Tego jak spędzać wolny czas.

Ale czuję się fantastycznie na myśl, że zwolniłam się z obowiązku pójścia na siłownię. Skoro to dla mnie taki dramat, to nie ma co szaleć.

A gdzie na ten spacer? Hm... No nie wiem... Trochę się boję o tym myśleć.

Może przyjemne z pożytecznym. Muszę przecież zrobić zakupy na weekend bo przecież pracuję. Coś na kanapki, jakieś owoce, warzywa. Hm.. tak. Wysiądę trzy przystanki metra wcześniej i pieszo pójdę do sklepu obok domu.

A w domku kąpiel, kolacja i dobry film w ciepłym łóżeczku. O tak właśnie :)

Tak mi źle.

Wczoraj przespałam niemal cały dzień. Nie poszłam do pracy, bo mieli mi przywieźć okna, bo będą mi wymieniać. Nie przywieźli, więc przespałam cały dzień w oczekiwaniu. Nawet na siłownię nie poszłam.

Za to jadłam za dwóch, w przerwach na sen. Waga znów w górę. Nadal czuję się cała połamana po wtorkowym wypadzie na siłownię. Ogólnie czuje straszny dyskomfort fizyczny i psychiczny. Przespałabym kilka dni bez wstawania z łóżka, a tu urlopu brak a ostatnie dwa dni zostawiam na wstawianie tych cholernych okien. Ale dobra niech wstawiają, sama o to zabiegałam, bo zeszłej zimy było zimno jak cholera.

Yyyych! Chce mi się krzyczeć. Jest mi źle, źle. Wydaje mi się, że to przez siłownię. Że to coś na siłę. Ale przecież, trzeba coś ze sobą robić. Dbać o zdrowie o jako taki wygląd. Chodzi o to, że bym sobie odpuściła, gdyby nie mój trener. On wciąż powtarza, że cieszą go te osoby, które prowadzi, to że przychodzą, starają się, interesują, zadają pytania.

A ja? A ja nie wiem. Nie wiem po co żyję. Właściwie, chyba po to, żeby jakoś przeżyć to życie.
Chyba zależy mi na tym, żeby mieć jakiś spokój w życiu. Zbytnio się nie spinać. Nie zmagać. Ale chyba tak się nie da, bo życie jest pełne niespodzianek i często pod górkę.

Nie wiem co myśleć. Chyba nigdy nie żyłam dla siebie. Zawsze starałam się kogoś zadowolić, by zbierać potem głaski. Ze swojego życia robiłam teatr. Ten blog też po części temu służy. Nie umiem żyć w skrytości swojego mieszkania, swojego serca. Mam potrzebę dzielić się z innymi tym co przeżywam. Boję się samotności. Boję się pustki. Lubię czuć, że gdzieś blisko są ludzie, że nie jestem sama. Męczą mnie jednak bezpośrednie kontakty. To dla mnie zbyt wiele.

Jej.. tak mi dzisiaj źle. Tak mi źle.

środa, 16 listopada 2011

Ciężko.

Wczoraj byłam na tej nieszczęsnej siłowni. Czuję, że nie robię jeszcze tego dla siebie ale już nie dla terapeuty.
Czuję się ociężała, obżarta, przepełniona. No i zakwasy. Wczoraj stanęłam na wadze na siłowni i 68,5 kg. Dzisiaj wciąż jestem głodna. Wciąż zmęczona. Popracowałam tylko chwilkę. Poza tym tempo robiłam coś w sieci, albo jadłam.

Przeliczyłam pieniądze. Chyba starczy mi do pierwszego. Tylko za mieszkanie muszę zapłacić z listopadowej pensji. W poniedziałek mam konsultację dietetyczną, nie chcę się wymigiwać z powodu braku kasy. Zacisnę pas. Dam radę. Jadę do tego chłopaka do domu, bo on mnie przyjmie poza gabinetem taniej. Trochę mi z tym dziwnie, ale to mój trener z siłowni, więc już go trochę znam.

W ten weekend znów wzięłam sobie pracę. Zawsze coś zarobię, ewentualnie odbiorę sobie wolne dni.
Tęsknię za latem. Za tym miłym, ciepłym powietrzem.

Jestem dzisiaj jakaś zmęczona...

wtorek, 15 listopada 2011

Moja kruchość.

Dzień pracy dobiega końca. Czuję jakąś pustkę w sobie. Trochę smutku. Dzisiaj idę na siłownię. Nie byłam trzy tygodnie. W sumie 9 razy. Nie chcę mi się nic robić. Tak byłoby najlepiej. Zakopać się w domu i nie robić nic aż do wiosny.

Wczoraj po pracy poszłam szybko na zakupy. Wróciłam do domu, zjadłam kolację. Ugotowałam sobie obiad do pracy, wykąpałam się i wskoczyłam do łóżka. Leżałam tak i zastanawiałam się nad sobą. Krótko przez głowę przeleciała mi myśl, że owszem jest mi ciężko żyć jak żyję, ale to chyba najlepszy sposób w moim przypadku. Nikogo nie upokarzam i nikogo nie niszczę. Siebie też. Pomyślałam o Panu M. i łzy napłynęły mi do oczu. Coś zabolało w środku.

Przywołałam do siebie moje koty i zaczęłam je głaskać i wtulać się w nie.Są takie miękkie i pachnące. Kocham te moje zwierzaki. Dbam o nie jak potrafię najlepiej. Czasem myślę co będzie ze mną kiedyś. Czasem myślę...

Gdybym mogła coś sobie powiedzieć, to chyba to, że cieszę się, że mimo wszystko daję sobie radę. Że nie boję się i nie wstydzę mówić prawdy o sobie. Dzięki temu trafiam na dobrych, szczerych ludzi, którzy mnie wspierają. Cieszę się, że mam trochę pokory w sobie, by przyznawać się do błędów, które popełniam. To pozwala wiele rzeczy porządkować. Chciałabym sobie życzyć jak najlepiej, ale wiem też, że muszę mocno się starać. Mam tendencje do chodzenia po najmniejszej linii oporu a także wykorzystywania innych.

Może właśnie jestem tak mocno zajęta ujarzmianiem siebie, że nie pozwala mi to zbliżać się zbytnio do innych. I innym do mnie. Ale czasem daję się pogłaskać. Czasem głaszczę innych.

Tak, tak sobie myślę, że to co robię w życiu to jest ciągłe ujarzmianie swoich impulsów, by nie wyrządzać krzywdy sobie i bliskim. Prawda jest taka, że nie ufam sobie. Muszę być bardzo czujna. Nie zawsze mi to wychodzi. Czasem mam dość i odpuszczam. Wtedy wkrada się psychoza.

Tęsknię za moim terapeutą. Kiedy był, on też nade mną czuwał. To on natychmiast wkraczał do akcji kiedy działo się źle. A jeśli nie zauważę, kiedy ona przyjdzie? Kto mnie wtedy uratuje?

Boję się siebie...To właśnie chciałabym sobie powiedzieć. Chciałabym spytać tę istotę w sobie, czy mogłaby się ze mną zaprzyjaźnić. Czy jest to możliwe?

Finanse.

Eee... Nie chce mi się dzisiaj nic. Czuje jakąś złość. Spłukałam się z pieniędzy. Muszę jakoś zorganizować kasę, by przetrwać do pierwszego. Za mieszkanie zapłacę na koniec miesiąca z listopadowej wypłaty. Muszę to ustalić z właścicielami mieszkania. Trochę będę do tyłu.

Muszę zadbać o swoje finanse. To mnie chyba wyprowadza z równowagi. To moja wina, bo wciąż wydaję więcej niż zarabiam. Może firma w tym tygodniu przeleje mi kasę za pracę w dwa weekendy październikowe, to będę miała do końca miesiąca. Wczoraj byłam w tej sprawie u dziewczyny z kadr.
Trochę mnie to kosztowało, bo głupio mi upominać się o kasę, ale jak trzeba to trzeba. Lepiej dopominać się o swoje niż pożyczać chyba. Tak tłumaczył mi terapeuta.

Ok. popracuję trochę. Trzeba coś robić, żeby nie zwariować. Dzisiaj siłownia. Nie chce mi się jak cholera.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Chore relacje

Weekend minął całkiem dobrze. Nawet upiekłam ciasto drożdżowe, które nie bardzo mi wyszło. Ale będę się dalej starać, aż wyjdzie. Wypoczęłam sobie, ale wczoraj rano zbudziłam się z jakimś niepokojem, lekko rozbita.

Chwyciłam telefon i napisałam sms mojej koleżance, do której od jakiegoś czasu się nie odzywam, że mam do niej żal, bo jak jej potrzebowałam to nie była w stanie mnie wesprzeć bo była tak zaaferowana swoimi zmartwieniami. Na co ona odpisała, coś w stylu, że nie będzie się ze mną licytować, kto był w większej potrzebie itd. Poczułam jakiś ból, że ona tak do tego podeszła. Próbowałam rozumieć, ale złość, wściekłość mi na to nie pozwalała.

Tak się złożyło, że musiałam wyjść z domu, więc moje rozterki pozostawiłam na później. Po powrocie do domu, napisałam sms mojej koleżance, że ją przepraszam, że jestem bardzo egoistyczna i myślę tylko o sobie  i żeby mi wybaczyła. Ale wściekłość we mnie pozostała. Byłam wściekła, bo miałam w głowie taką myśl, że ona nie widzi jak bardzo chcę jej pomóc. Tylko, że ta pomoc była na zasadzie: "pomogę Ci a potem dogonię i jeszcze raz pomogę", czyli tak na siłę.

Ona wieczorem napisała, że osoby, które nas znają obie, mówią, że ona coraz częściej mówi swoim własnym językiem a nie moim. Zrozumiałam, że bardzo chodzi jej o zachowanie autonomii. Że jestem inwazyjna. Napastliwa. Zrozumiałam, że wymyśliłam ją sobie jakąś, że skoro ja tak się wciąż staram to ona też może, że ja jej pomogę.

Poczułam jak bardzo mi zależy na tym by wyciągnąć ją za uszy z gówna, w którym siedzi, na które ciągle się skarży. Byłam przekonana, że dam radę jej pomóc. Tylko nie zauważyłam jednej rzeczy. Ona nie chciała mojej pomocy. Być może takiej pomocy, jaką ja ofiarowałam. Być może ona ma inny pomysł na siebie. Może potrzebuje więcej czasu albo tylko się wygadać ale nie koniecznie robić coś z tym o czym mówi.

Ja jestem w gorącej wodzie kompana. Jak coś wymyślę to to musi być zrobione od razu i już. Jak ktoś się skarży to ja już chcę konkretnie coś z tym robić. Zrozumiałam, że jest wiele emocji, które w nią ładuję. Głównie negatywnych. Że ona właśnie jest mi potrzebna do tego, żeby to co złe i nieudolne było w niej a to co dobre i zasługujące na pochwałę we mnie. Że to mi wychodzi a jej nie. Ja jestem na górze ona na dole.
Tylko, że to nie prawda. Ja też bywam czasem "na dole" tylko tego nie dostrzegam właśnie dzięki pakowaniu w ludzi negatywnych emocji, by ich osobiście nie przeżywać. By się od nich odciąć. Tak to działa. Tak mówił mi terapeuta.

Napisałam jej krótko wczoraj, że ładuję w nią emocje, i że to dla mnie i dla niej jest zgubne i że ja potrzebuję się zdystansować, odsunąć i jej też to dobrze zrobi. Była zdziwiona, że to aż tak musi wyglądać. Napisałam, że chyba powinno, bo przez ostatnie lata próbowałyśmy na wiele sposobów jakoś się porozumieć a kończyło się tym samym. Jej obsesyjnym bronieniem się przede mną i moją inwazją na nią.

Zgodziła się. Dzisiaj rano wstałam wściekła. Miałam ochotę ją ukarać, życzyć jej czegoś złego, ale rozumiem, że to właśnie jest we mnie chore. Nasza relacja jest niezdrowa. Mimo dużego dyskomfortu psychicznego związanego z próbą rozwiązania tego problemu, staram się jakoś dzielnie to przetrwać opisując to tutaj, choć wolałabym to pominąć. Między innymi dlatego, że do końca tego nie rozumiem, że uczucia, które mam w sobie są negatywne. Chciałabym napisać jaka jestem rozsądna i mimo nieporozumienia dobrze, życzę mojej koleżance. Ale to nie prawda. Nie życzę jej dobrze. Jestem wręcz przekonana, że beze mnie sobie nie poradzi i zostanie w syfie, w którym tkwi. Czy to nie chore?

czwartek, 10 listopada 2011

Tak się obserwuję.

Okazuje się, że wczorajszy spokój okazał się być jedynie ciszą przed burzą. Dzisiaj od rana jest we mnie jakiś pęd i niepokój. Nastrój podwyższony. Poczucie własnej wartości powyżej normy.

Tak się złożyło, że moja współlokatorka wróciła dzisiaj rano z pracy. Od momentu, gdy weszła omal nie zagadałam jej na śmierć. Mówiłam to o tym, to o tamtym. Ale wszystko tak, by przedstawić siebie w dobrym świetle. Nie robiłam tego specjalnie. Naprawdę miałam o sobie dobre zdanie. To nie jest normalne.

Mój terapeuta i psychiatra mówią, że bliżej mi do zdrowia wówczas, gdy konfrontuje się z jakimś smutkiem w sobie. A tu proszę hipomania czy cholera wie co.

Zastanawiam się, skąd ten nastrój. Fakt, że miesiączka się skończyła. Trzy kilogramy, które przybrałam okazały się być chyba jakimś zatrzymaniem wody w organizmie, bo dzisiaj stanęłam na wadze i dwa kilogramy mniej. To mi też poprawiło samopoczucie.

Myślę jednak, że niepokój może także wzbudzać długi weekend. Jestem dość wyczulona choćby na najmniejsze zmiany. Być może niepokoi mnie tyle wolnych dni, choć mam już jakieś plany. No i pierwszy raz od czasów liceum zamierzam coś upiec własnoręcznie. To też mój ambitny plan. Poza tym mam wyskoczyć z moją współlokatorką i jeszcze jedną naszą koleżanką do kina. W sobotę i niedzielę także mam plany. Duchowe tym razem, związane z organizacją, do której należę. Wymaga to jednak wyjścia do ludzi i to mnie może trochę niepokoić. 

Jestem w pracy. Właśnie przyszła koleżanką, z którą dziele firmowy pokój. Aż się ze mnie wyrywa, żeby się czymś do niej poekscytować. Staram się powściągać, więc piszę tu. To nadmierne gadanie i nakręcanie bardzo męczy psychicznie. I właśnie po tym chyba pojawiają się lęki u mnie. Nie jestem pewna, ale chyba tak jest. No a potem dół.

Gdzieś w tyle głowy znów boję się o pracę, choć mocno się w niej podciągnęłam.

Ech no i wystrzeliłam do koleżanki z tysiącem słów. Troszkę pogadała ze mną i umilkła. Zauważyłam to i natychmiast się wycofałam. Nie gadać, nie peplać. Ech...

Boję się... czegoś się boję. Czuję to. Wiem co, zrobię. Pojadę chyba na zakupy i kupię składniki na moją bułkę drożdżową. Tak, tak, to ma być bułka, nie jakieś tam wymyślne ciasto. Uwielbiam ciasto drożdżowe i wszelakiego rodzaju drożdżówki.

Choć w sumie to nie wiem, czy pojadę teraz. Po prostu wyjdę dzisiaj wcześniej z pracy.

Dobra, troszkę się uspokoiłam. Mogę popracować. Myślę, że to ważne obserwować swoje emocje, wtedy większe szanse na to, że nie wyjdą nam one bokiem.

środa, 9 listopada 2011

Nic.

No i znów trochę pracowałam dzisiaj. Z bulimią spokój. Żadnych ekscesów. Jak jest tak spokojnie to nie wiem co myśleć. Zaczynam się bać. Mój terapeuta powiedział mi kiedyś, że dla mnie chaos to coś znanego, coś w czym nauczyłam się funkcjonować. To dlatego do niego dążę. Żyję tak, by wywoływać niepokój, zamieszanie w swoim życiu. Teraz mogłabym się z tym zgodzić. Bo to cisza jest naprawdę nieprzyjemna.

Nie wiem co napisać. Może po prostu nic.

wtorek, 8 listopada 2011

Trochę lepiej.

Trochę lepiej. Spokojniej. Bulimii nie ma. W sensie obsesyjnego myślenia o swoim wyglądzie i jedzeniu.
Dzisiaj od rana pracuję. Nawet nie chciało mi się pisać na blogu.

Wczoraj był pierwszy poniedziałek bez terapii. Niby było ok, ale poszłam do sklepu i nakupiłam staników i majtek, niby dlatego, że nie zamierzam już dłużej walczyć ze swoim tyciem. Podporządkuję się mu a dokładnie emocjom, które we mnie wołają. Może warto posłuchać siebie.

No więc sesji nie było. Ja na zakupach. Potem w domu spokojnie kromka chleba z serkiem i warzywami. Kubek kakao. Ugotowałam sobie obiadu do pracy na parę dni. Nie będę jeść w kółko kanapek.
Poza tym przygotowałam sobie ubranie na dzisiaj, kąpiel i oglądanie poniedziałkowego spektaklu w teatrze telewizji a potem sen.

Dzisiejszy dzień, słoneczny, pracowity. Po pracy lecę do lekarza po wyniki i będę już mogła się udać do dietetyka. Na siłownię nie chodzę. Nie wszystko na raz. Nie będę chodzić jak nakręcona. Chcę rozumieć po co robię pewne rzeczy i tak doszłam, że siłownia była dla Pana M. Żeby pokazać, że coś robię. Że jestem na czasie i cool.

Teraz muszę sobie odpowiedzieć, czy zamierzam kontynuować trening, tym razem dla siebie. Póki co nie wszystko na raz.

Poza tym zamknęłam się w sobie. Nie kontaktuję się z moimi przyjaciółkami. Mam chwilową awersję do nich. Być może odreagowuję tak to moje rozstanie z terapeutą. A może czuję, że sprawa jest na tyle dla mnie intymna i poważna, że nie chcę robić z tego show.

To moja sprawa. Chcę pobyć z tym sama. Z Bólem, smutkiem, przerażeniem, ale też jakąś ulgą i radością.
Przyglądam się sobie. Kim jestem bez niego? Co potrafię bez niego. Jakie jest moje życie bez niego?

poniedziałek, 7 listopada 2011

Sprawozdanie z wyjazdu.

Wyjazdy są koszmarne. Zwłaszcza, gdy jest tak zimno. Pojechałam. Byłam. Koszmar. Nawet nie potrafię o tym pisać. Oni tam wszyscy żyją tak jakoś szumnie, szybko, szalenie. Mam dużą rodzinę.

Od razu po tym gdy wysiadłam z busa dostałam ataku bulimii. Chodziłam niespokojna i szukałam jakiejś cukierni, żeby kupić jakieś ciastka i się najeść. Z drugiej strony nie mogłam sobie na to pozwolić, bo musiałabym się tego jedzenia gdzieś pozbyć a  nie bardzo miałam gdzie. Nie mogłam też zajść do mojej rodziny i lecieć od razu do kibla i rzygać bo to byłby wielki dół i dla mnie i dla nich.

Wpadłam do jakiegoś sklepu. Kupiłam jeden batonik, który od razu zjadłam i kawał karpatki. Telepiąc się z bulimii, ruszyłam w stronę domu mojej siostry, gdzie czekały na mnie dwie siostrzenice. Jedna z synkiem. Przywitałam się z nimi troszkę niedbale i pospiesznie. Wyjęłam karpatkę i zaczęło się przygotowywanie kawy i ciasta. Spytały co u mnie a ja na to, że mam bulimię i dlatego tak bardzo przytyłam. Starały się mnie uspokoić i mówiły, że wyglądam normalnie itd. Ale ja byłam tak zafiksowana na swoim wyglądzie, że mogłam mówić tylko o tym. Jedyną rzeczą a raczej osobą, która odciągała moją uwagę był dwudziesto-miesięczny synek mojej siostrzenicy, który jest naprawdę ślicznym, żywiołowym dzieckiem.

Moje siostrzenice wybierały się do kosmetyczki. Zaproponowałam, że zostanę z małym. Tak też się stało.
Miałam go położyć spać. Mały na początek trochę popłakał. Potem zaczął ze mną negocjować, a że jest naprawdę kochanym słodziakiem uległam jego prośbom odnośnie zrobienia mu "totoni", co nie mniej nie więcej oznacza kakao :) potem pobawiliśmy się jeszcze króciutko a potem mały ogłosił: "Idziemy!". W jedną rękę wziął swoją butelkę z totoni, w drugą chwycił jaśka i przenieśliśmy się do drugiego pokoju, w którym przed dużym telewizorem, było rozłożone posłanie. Mały zaległ na nim. Ja włączyłam bajkę i tak oglądając jakiś mini max zasnęliśmy.

I dla niego i dla mnie sen okazał się zbawienny. Po jakimś czasie wróciła z pracy moja siostra. Weszła do pokoju i zaczęłyśmy rozmawiać. Ja znów starając się wytłumaczyć ze swojego koszmarnego wyglądu ogłosiłam, że bulimia znów wróciła i dlatego tak wyglądam. Na co moja siostra odpowiedziała, że dobrze wyglądam, że w końcu nie jestem już nastolatką i będę troszkę przybierałam na wadze chcąc nie chcąc.
Uspokoiła mnie troszkę.

Za jakiś czas wróciły moje siostrzenice. Przywożąc ze sobą ogromne pudło mieszanki ciastek. Wszyscy zasiedliśmy do stołu. Zrobiliśmy sobie kawę i zajadaliśmy się, zachwycając się smakami.

Wtedy powiedziałam do nich: "Wiecie co dziewczyny, za to was lubię. Można z wami usiąść i się nawpieprzać na legalu." Uśmiały się :)

Wszystkie moje koleżaneczki jedzą jak ptaszynki, i jak z nimi jem to mam wrażenie, że jestem jakimś mega potworem, który pochłania jakieś niezliczone ilości jedzenia. Nawet wtedy, gdy nie mam ataku bulimii.

Potem przeniosłyśmy się do salonu i tam rozmawiałyśmy. O ciążach (jedna z siostrzenic rodzi za tydzień), o porodach, o dzieciach. Opowiadałam im o mojej siłowni i demonstrowałam niektóre ćwiczenia, od czasu do czasu wtrącając coś o tym, że jestem gruba itp.

Wieczorem Mały, moja siostra i ja zalegliśmy przed telewizorem i oglądaliśmy Voice of Poland. Moja ciężarna siostrzenica poszła do swojego męża na górę, moja druga siostrzenica i siostrzeniec poszli do knajpy. Moja siostra zasnęła a my z Małym pilnie śledziliśmy relacje na żywo w tv a jak zasnął, odczułam wielką frajdę, że taki maluszek śpi słodko obok mnie. Było to bardzo miłe.

W niedzielę rano dostałam bolesnej miesiączki i już nie miałam ochoty na wyjazd do matki. Męczyłam się okropnie. Tak ciężko było mi wstać z łóżka i się ubrać. Spojrzałam na siebie w lustrze. Tragedia. Opuchnięta okropnie. Nie wiem czy od rzygania, czy od miesiączki. A może od jednego i drugiego.

Z trudem się ubrałam, umalowałam i pojechaliśmy. Ja i moje dwie siostry i Mały. Na miejscu prawie się nie odzywałam. Znów miałam ochotę przepraszać moją matkę i moje siostry, że jestem taka brzydka i gruba. Czułam, że je jakoś zawiodłam. Że nie mają być z czego ze mnie dumne. Siedziałam cicho i się nie odzywałam. Matka to zauważyła i powiedziała, żebym coś opowiedziała, co u mnie i tak dalej. A ja na to, że przecież do niej dzwonię i wie wszystko, i żeby one coś mówiły a ja sobie posłucham.

Oczywiście w momencie wejścia do domu zaczęła się akcja z jedzeniem. Na kuchence już dogotowywał się obiad i zaczęło się kręcenie wokół jedzenia. To zajęło nam jakieś pół godziny. Potem chwila rozmowy i po jakimś czasie znów akcja jedzenie, bo już się zbierałyśmy i matka zaczęła pakować wszystkim jedzenie ze sobą do domu. Ja nie chciałam. Nie byłam w stanie nic od niej wziąć.

Byłam u matki krótko, wiem. Nie dałam rady dłużej i nie potrafię tego wytłumaczyć. Ale też musiałyśmy wracać wcześniej bo o 15stej miałam autobus do warszawy. Kiedy jechałyśmy z siostrami do miasta, poczułam się dużo lepiej i nawet miałam ochotę pobyć z nimi dłużej.

Podwiozły mnie pod autobus. Pożegnałam się i za chwilę już jechałam do domu. Poczułam ogromną ulgę. Wracam do DOMU. Po 11 latach mieszkania w Warszawie, jestem na tyle związana z tym miastem, że czuję się tu jak w domu. Przespałam niemal całe trzy godziny podróży.

Wysiadłam na Placu Defilad i poszłam do pierwszego lepszego sklepu i kupiłam sobie spodnie o numerze 40. Koniec z okłamywaniem się. Przytyłam i nie będę chodzić we wpijających się w moje ciało ciuchach. Jestem jaka jestem. Wyglądam jak wyglądam. Oto ja. Muszę się zmierzyć z prawdą o sobie. Nawet jeśli część z tego, to tylko moje wyobrażenie...

piątek, 4 listopada 2011

Wyjazd do "domu".

Bulimia naciera całą siłą. Dzisiaj przyszłam do pracy z atakiem bulimii. Póki co po prostu jakoś trwam. Wciąż obsesyjnie myślę o swoim wyglądzie, o jedzeniu, o tym jak zareaguje moja rodzina, gdy pojawię się u niej jutro, Nie byłam w rodzinnych stronach jakieś pół roku. Może więcej.

Wszystko wydaje się mnie przerastać. Wyjazdy zawsze są koszmarne. Nie wiem czy odwiedzić matkę, pewnie tak, będę musiała poprosić, któreś z dzieciaków moich sióstr, by mnie podwiozły, bo do matki na wieś jeżdżą jakieś busy raz na kilka godzin. No i zobaczę się z moimi siostrami. U jednej się zatrzymam.

Nie wiem, czy coś matce kupić? Może powinnam. Tylko co? Wiem, kupię jej jakąś wodę toaletową i dobry balsam na te jej poparzone nogi. (Stara historia. Duża trauma dla mnie.) Zaraz skoczę do pracy mojej współlokatorki, która pracuje w drogerii i coś jej wybierzemy. A resztę rodziny może jakoś w jednym miejscu zbiorę i posiedzimy sobie. Tak, z nimi jutro, a do matki w niedzielę.

Uff... trochę lżej. Czyli dzisiejszy stan bulimiczny z powodu wyjazdu.
Dużo lżej. Napięcie zeszło. Słucham radia nostalgia. Kalina Jędrusik śpiewa teraz "na całych jeziorach ty"
Uff..

czwartek, 3 listopada 2011

Rozczarowanie

Kompletnie nie wiem jak mam to przeżywać. W moim słowniku nie ma słowa naturalność. Wszystko jest mocno przeze mnie kontrolowane. Stąd tyle niepokoju we mnie i bulimia wróciła.

Chciałabym sobie powiedzieć: "teraz przeżywam smutek" i przez jakiś czas chodzić i wzdychać. Ale może dlatego, że to nie jest tylko jedna emocja, może właśnie dlatego kompletnie nie umiem się w tym odnaleźć.

Muszę się do czegoś przyznać. Siedziałam dzisiaj rano w kolejce do lekarza ogólnego, (co zdarza mi się nie cześciej niż raz na rok) i poczułam... o mój Boże, jak bardzo zwyczajna jestem. Ja i ci ludzie. Niemili, krytykujący, plotkujący, narzekający. Ubrani byle jak a ja wraz z nimi. No i chorzy jak ja... Właśnie szłam do lekarza po skierowanie na badanie krwi. Wiedziałam, że będę musiała mówić po co mi to, i że to takie uwłaczające. Straszni ludzi, odrażający i odrażająca ja ze swoją bulimią.

Moją terapię traktowałam jak jakąś ekstrawagancję. Prywatny, ładny, freudowski, stylowy gabinet a w nim ładny freudowski terapeuta inteligent. W takich okolicznościach można było sobie pozwolić na łzy i rozmazany tusz. Atmosfera była tak podniosła, że moje większe czy mniejsze braki nie miały znaczenia. Gdzieś w środku byłam napuszona i dumna. Przez te wszystkie lata w terapii odgrywałam rolę za rolą. I ten sen sprzed kilku dni, kiedy zrozumiałam, że już nie jestem tą zapierająca dech w piersiach gwiazdą. Że straciłam swój wdzięk i czar i próbowałam to wytłumaczyć mojemu terapeucie, który wydawał się być niewzruszony moja rozpaczą.

Terapeuta miał rację mówiąc, że  nie przychodzę się tu leczyć. Ja przychodziłam obrastać w piórka utwierdzając się w przekonaniu, że jestem kimś wyjątkowym dla mojego terapeuty, że zawsze będziemy razem.

Och jak bardzo potrzebuję dowartościowania. Boję się bycia zwyczajną. Tak bardzo się boję. Nie umiem siebie szanować takiej byle jakiej. Nie umiem dać sobie prawa do bycia pospolitą.

Ale prawda jest taka, że jestem pospolita. Nie umiem tego zaakceptować.

środa, 2 listopada 2011

Koniec.

Stało się w poniedziałek. Zaszłam i powiedziałam, że jestem naprawdę bardzo zmęczona, że zrozumiałam. Przez całe życie próbowałam zdobywać serca ludzi a także ich zadowalać. W sumie to nie wiem dokładnie dlaczego to robię, ale jeśli przyjdę do niego w przyszły poniedziałek, to to będzie tylko dla niego, a ja już tak nie chcę. Płakałam. Łzy wielkie jak grochy spływały mi po policzkach. Czułam ulgę, że to mówię, czułam ulgę, że płaczę.

On mnie nie zatrzymywał. Raz czy dwa powiedział, że teraz przyniosłam mu na sesję bardzo ważne rzeczy, i że do końca roku moglibyśmy to jeszcze spróbować zrozumieć, ale on rozumie, że byłoby jakieś nadużycie z jego strony, kiedy ja tak bardzo nie chcę już nic robić.

Podziękowałam mu, że mi towarzyszył przez te wszystkie lata, podziękowałam, że pozwalał mi wracać. Powiedziałam, że pewnie jest jeszcze wiele rzeczy, które chciałabym mu powiedzieć. Wdzięczności, pretensji. Ale jeśli coś takiego się pojawi w mojej głowie, to pozostanie już rozmowa z samą sobą. W mojej głowie, na blogu. Że ja jestem gotowa te wszystkie emocje wziąć na siebie. Że czuję jak bardzo silna jestem mimo wszystko.

Poza tym wszystko było jak zwykle. Jak zwykle żegnał mnie stojąc przy drzwiach. Wychodząc zatrzymałam troszkę dłużej na nim wzrok i ciepło się uśmiechając powiedziałam: "bardzo dziękuję, do widzenia". On odwzajemnił uśmiech i dodał: "powodzenia". Odpowiedziałam: "dziękuję".

I tylko tyle i nic więcej. Wyszłam z gabinetu i jeszcze krótko zapłakałam. Przez moment pomyślałam, że dokądś pójdę, ale za chwilę postanowiłam wrócić do domu, gdzie czuję się najbezpieczniej.
Nie miałam miliona myśli w głowie. Nie było napięcia, które wywołuje napady bulimii. Troszkę smutku i tylko ja sama z tym. Bez teatralności, wysyłania esemesów do przyjaciółek. Tylko ja i niewymowna cisza.