czwartek, 28 listopada 2013

Dzień dobry :)

Wiem, że wpisy, które tu zamieszczam, mają przeważnie zabarwienie negatywne.
Ale naprawdę kiedy jest dobrze, to cieszę się tym i staram żyć normalnie. Daje mi to ogromną satysfakcję i poczucie, że moje życie nie różni się zbytnio od innych. W sensie pozytywnym, rzecz jasna. Wówczas zwyczajnie zapominam o blogu.
Ale jestem wdzięczna (właściwie chyba sama sobie), że znalazłam takie miejsce, to miejsce, gdzie mogę bez wstydu, skrępowania, czy lęku, pojawiać się w razie potrzeby. Próbować dotykać bardzo trudnych dla mnie emocji. Starać się opanować i przeczekać trudny do opisania, ogromnych rozmiarów, emocjonalny chaos, który imploduje we mnie, i pisać, pisać, pisać.

Wczoraj było już zupełnie koszmarnie. Dziś widzę, że było to jakieś apogeum.
Poszłam do psycholożki i poruszyłyśmy dwie najbardziej stresujące mnie kwestie. Mówiłam bardzo szybko, siedząc na brzegu fotela, tak jakbym miała zaraz odfrunąć, a nawet inaczej, wystrzelić. Niespokojna, w pełnej mobilizacji. Czułam, że mój mózg pracuje na wręcz kosmicznej prędkości obrotach. Krew buzowała we mnie, policzki stały się gorące, piekące. Zaczęłam się jakoś dziwnie pocić. Adrenalina skoczyła mi tak wysoko, jakbym znalazła się w sytuacji zagrażającej życiu. Zresztą pewnie coś w tym jest, bo w takim stanie rzeczywiście walczy się o życie. Kto tak miewa, ten doskonale mnie rozumie.

Jednakże już wczesnym popołudniem powoli zaczęłam panować nad sobą. Kilka miłych wiadomości od ludzi, kilka serdecznych słów. Wieczorem wyszłam na spacer. Światła miasta, ruch ulic, kolorowe neony i rześkie powietrze. Poczułam, że napięcie we mnie zupełnie znika, pozostawiając po sobie jedynie ledwie słyszalne echo w postaci lekkiego ucisku w klatce piersiowej. Wróciłam do domu, kolacja, kąpiel, leki o odpowiedniej porze i kiedy zaczęłam się robić senna, poszłam spać. Ufff...

A dziś wczesnym rankiem, zbudzona jak zwykle przez koty, po zjedzeniu ulubionego śniadania i wypiciu pysznej kawy, zabrałam się do tego co trzeba załatwić i już, i koniec kropka.
To napięcie w ciągu najbliższego miesiąca pewnie będzie się pojawiać nie raz i nie dwa. Muszę to sobie zaznaczyć i żyć z tą świadomością. Muszę to jakoś przetrzymać. Przecież to nie jest tak, że jestem skazana sama na siebie i już teraz, w tej chwili mieć w rękawie tysiąc sposobów na rozwiązanie swojej sytuacji. Przecież zdarza się niejednokrotnie, że to czas bywa najlepszym sprzymierzeńcem. Jestem tego świadoma, a jednak zawsze muszę mieć wszystko na już. Wiedzieć już. Robić już. Trudno wytrzymać z tą niepewnością i napięciem. Wiem.

A i jeszcze jedno. Bulimia opanowana. Po prostu skończyło się póki co. Tak jak w którymś ze wpisów wspominałam, że przestałam zwyczajnie prowokować wymioty i po prostu jadłam, bo to dawało mi przyjemność i ulgę. W końcu przestało mną szarpać i mogłam już radzić sobie z nadmiernym apetytem. Kosztowało mnie to 7kg więcej. Teraz schodzę już w dół. To informacja dla dziewczyn, które męczą się z tym gównem. Tak, inaczej tego nazwać nie można.
Mój terapeuta mawiał, że ja nie mam takiej w pełni rozwiniętej bulimii, a jedynie epizody bulimiczne. Może to właśnie o to chodziło? Nie wiem.

1 komentarz: