Cholera kiedy ja płakałam? Wczoraj? No, wczoraj.
Przyszłam na blog pogadać ze sobą bo coś mi się tu nie podoba.
Trochę się opiekuję innymi, ale sobą nie bardzo.
Płakałam wczoraj a dzisiaj już pędzę. Rano myślałam, że może to jednak dlatego, że moja lekarka z Tworek odstawiła mi połowę rannej dawki przeciwpsychotycznego. Wybłagałam to u niej, bo już nie dałam rady tak funkcjonować. Każdego poranka jakieś półtorej godziny, dwie, tak mnie waliło po łbie, że od dobrych dwóch miesięcy prawie nie żyłam do południa a nawet i po.
Odjęła mi więc ten przeciwpsychotyczny a ja już na drugi dzień Hop! I wesolutka, nie podsypiająca. Nie chodząca po ścianach. Ucieszyło mnie to, więc zaraz myślę, że już mogę jakoś coś planować do robienia więcej. No i coś tam dziergałam każdego dnia, ale gdzieś jakaś płaczliwość, takie sekundowe dosłownie beee, i już głowa do góry i koniec, kropka, żadnego beczenia, czy użalania się.
Ale coś mi się terapeuta mój zaczął majaczyć w głowie. I tęsknota jak Rów Mariański, aż do takiego wewnętrznego cierpienia. Ale tylko chwilowo, maks kilkanaście minut i znów głowa do góry i na baczność.
No ale w niedzielę złamało mnie w pół. Strasznie jak zbity pies, tym swoim nieszczęściem z powodu braku terapeuty, chowałam się gdzieś po kątach, by ktoś nie zauważył.
No ale mimo to energii więcej z każdym dniem. Akurat się złożyło, że kilka rzeczy jakoś tak przyspieszyło i zaczęłam podskakiwać wesolutko na myśl o nich. A wieczorem, jeden smętny film, drugi no i wczoraj ryk. A jeszcze na grupie BPD, jakoś ogarniałam rozmowy z ludźmi i prywatne wiadomości.
No ale myślę, że to naturalne, bo człowiek jakoś nie zastanawia się nad sobą, tylko nad kimś innym. Myśli, analizuje, coś tam próbuje doradzić.
A dzisiejszy poranek już znów hej do przodu! A bo dostałam ważnego maila z mojej fundacji od Afganistanu, a i się tak zdarzyło, że i drugi pan orientalista się odezwał. No i coś tam myślałam w temacie, bo nadal się wokół tego kręcę. Po południu na Stare Miasto, na zieloną herbatę a potem godzinny spacer w kierunku domu. Idę i czuję, że coś szybciej. Już nawet w restauracji poganiałam kelnera o rachunek, ale gdzie ja się spieszyłam? Nigdzie.
Do domu już się zbliżałam, i masz ci los, matka puściła mi sygnał. Dobra, myślę, idę to mogę po drodze z nią pogadać. I tak z nią rozmawiam, ale czuję, że się irytuję. Na byle pierdoły. Że niby mikrofalówka niezdrowa mówi matka, bo coś o jedzenie mnie pytała. No wiadomo, że nie zdrowa.
Ale tak się rzuciłam do matki, o tę mikrofalę, że niby co, że ja nie wiem, że oho - pomyślałam - jest niedobrze. No nic weszłam do domu a matka jak uczniaka do tablicy, a ja rzeczywiście jak ten uczniak. Słysząc ją i słysząc siebie, jeszcze bardzie zaczęłam się irytować. Zdjęłam kurtkę, umyłam ręce a telefon dalej przy uchu. No ale po tych spacerach głodna byłam i mówię matce, że muszę kończyć. A, spytała jeszcze czy na święta przyjadę. To ja oczywiście po chamsku, że nie, bo tylko nerwy mi zjedzą. A do tej pory to jakoś grzecznie zawsze to załatwiałam.
No dobra, wyjęłam patelnię robię jajecznicę. To znaczy chcę robić, ale uchwyt od patelni znów mi odpadł i trzeba go było, tę śrubkę w nim przykręcić. To ja słuchawkę ramieniem do ucha, nóż w rękę i dokręcam śrubkę. Matka słyszy, że coś majstruję, no to mówię, jej, że przykręcam uchwyt od patelni. No i kręcę i kręcę, i z tym telefonem jakoś nie bardzo mogę dokręcić tej śrubki.
W końcu mówię matce, że kończę. Matka na koniec, żebym się trzymała, i że kocha i coś tam jeszcze. No to ja vice versa w odpowiedzi na to "coś jeszcze". Ale kocham to nie. Nigdy jej nie powiedziałam, no bo nie kocham.
Odłożyłam telefon przykręciłam śrubkę. Jajka na patelnię, warzywa z lodówki. Jajka się ścięły, to ja podnoszę patelnię i zmierzam w kierunku stołu do talerza i tu trach! Tylko uchwyt mi został w ręce, jajecznica z patelnią wywalona na podłodze. To ja siarczyście, co rzadko się zdarza: KURWA!!!
Telepać się zaczęłam i wtedy wkurwienie, i zaraz jakaś niemoc już z tego wszystkiego, i rozpacz.
I do siebie mówię, że już mam dość, że już nie wiem jak to wszystko ogarnąć. No a to owo "wszystko" oczywiście gdzieś do tej pory w tyle głowy a tu bach! Z patelnią razem na podłogę.
I tak jakoś do Boga, no bo dalej pobożna jestem, że nie dam rady już z tym "wszystkim" i się poddaję, że jak mi chce pomóc to niech mi pomoże, ale ja już więcej sama z siebie rady nie dam.
I tak Mu powiedziałam i jakoś ta cała złość odeszła. No bo co jeszcze mogłam?
Wyjęłam nowe jajka i drugą patelnię. Zrobiłam jajecznicę, zjadłam smacznie. Uruchomiłam laptop i tak jakoś znów coś tam komentuję ludziom na grupie, bo widzę, że coś tam się dzieje. Ale widzę, że w głowie pęd i jakiś samozachwyt, ale nad czym myślę? Nie ma nad czym.
Sporo spraw mi się teraz zwaliło na głowę. Widzę, że te najważniejsze, najbardziej skomplikowane i trudne w przeżywaniu, są spychane gdzieś na drugi plan i traktowane po macoszemu.
Boję się, pewnie się boję. Czy sobie poradzę, czy wypali to, co cholera musi wypalić, bo planu awaryjnego nie mam.
Dlatego te myśli o terapeucie. Tak to poszłabym i się otworzyła przed nim, a tu nawet przed sobą nie mogę. Pogadałabym, zobaczyła to zrozumienie w jego oczach, w jego analitycznych pomrukach i słowach. Wiem, że naciskałby na dotykanie przeze mnie realności a nie gdzieś zamiatania spraw ważnych pod dywan. Pewnie zwróciłby uwagę, że nie mam w sobie na nie miejsca. Uciekam przed pewnymi decyzjami, że idę po najmniejszej linii oporu. A tu są sprawy, które trzeba konkretnie załatwić. Na co ja w złość, a potem smutek i bezsilność, a pod tą bezsilnością lęk. I zaraz o tym lęku by było, że tak naprawdę to przed czym on.
I tak od słowa do słowa i pewnie powiedziałabym, że boję się, że to wszystko ja muszę sama, ale nie dlatego, że muszę, tylko dlatego, że każę sobie musieć i nic nikomu nic.
No i by było o szukaniu wsparcia. Na co ja, że nie chcę. No a czemu nie chcę, spytałby. A ja, że po tym jak mi ręce opadły, to ja nie bardzo cokolwiek od ludzi chcę. Patrzeć na to wszystko i złość tylko. Gdzie tu ład? Gdzie porządek? No a zresztą co ja bym mogła od takich chcieć. Może na początek tylko by byli - pewnie powiedziałby mój Pan M.
Jutro mam spotkanie z psycholożką. Będę mówić na nią psycholożka, bo terapeutka to nie.
Poza tym ona tam w poradni przyjmuje jako psycholog.
No w każdym razie zarzucę temat. Jest tysiąc spraw, które pewnie warto byłoby poruszyć. Ale ja muszę już wychwytywać sama te najważniejsze. Nie ma czasu na gadanie o wszystkim, bo to jak gadanie o niczym. Zwłaszcza, że sesje raz na dwa tygodnie.
No a w poniedziałek mam spotkanie z moją dr Sz. To tam na spokojnie już będę mogła popłynąć w dywagacjach moich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz