poniedziałek, 19 marca 2018

Tak właśnie sobie pomyślałam. Jakim cudem ja jeszcze żyję, albo jeszcze nie zwariowałam?
Bliskie mi osoby odwracają się ode mnie gdy jestem w depresji, ponieważ jak to powiedział w sobotę Paweł, zbyt wysoko podnoszę poprzeczkę. Żeby dobrze zrozumieć, poprzeczka jest tak wysoka, że żadna z trzech ważnych dla mnie osób, nie miała ani minuty by spędzić ze mną czas, gdy jestem w depresji. Nie w roli mamy, kucharki, terapeuty czy lekarza, ale w roli przyjaciela. Kogoś, kto wie kim jestem, skąd pochodzę, jaka jest moja historia, wartości. Nie jestem nikim obcym.
Ten ktoś, taki przyjaciel, nie będzie miał kłopotu z tym, by powiedzieć: "Hej, przestań. Naprawdę nie ma dla mnie znaczenia, czy jesteś nie umyta, gruba, masz syf w domu i cokolwiek jeszcze uważasz. Jestem twoim kumplem do cholery. Jeśli nawet nie rozumiem co tak naprawdę czujesz, bo nie jestem tobą, i jeśli czuję się niezręcznie nie wiedząc jak ci pomóc, to może mógłbym po prostu cię odwiedzić i napić się z tobą herbaty albo wyciągnąć cię na herbatę? Jestem po twojej stronie. Bez doradzania, bez oceniania, po prostu będę i możemy mówić o pogodzie, jeśli nie czujesz się na siłach, ale pozwól mi być blisko. Nie skazuj się na samotność tylko dlatego, że czujesz się nieatrakcyjna czy że nie jesteś w stanie sprzątnąć mieszkania."

Bywa też, że zwykła ludzka empatia działa w ten sposób, że współodczuwasz mając choćby przemyślenia co to znaczy być tak kompletnie samotnym, leżąc samotnie w domu, słabym i bezradnym, bez rodziny, bez bliskich i z parszywym lękiem o swoją przyszłość. Wiesz o tym przecież, że taka jest moja sytuacja. Mam na myśli takie osoby, które wpuściłam do swojego życia.

Albo dlaczego ktoś ma czas na to by przyjechać zabrać mi koty na Paluch a nie chce widzieć mnie? (Przepraszam Elvi, ale wciąż wracam do tego i mam przykrą wizualizację tej sytuacji. Nie mogę sobie tego w żaden sposób zracjonalizować). Wtedy można choćby szybko zweryfikować mój stan i zobaczyć, że histeria i agresja jest w mojej głowie, bo jest to krzyk samotności.
Zawsze się bałam swojej agresji, bo moja matka się nade mną znęcała. Dlatego choćby walił się świat, ja jestem w stanie zracjonalizować wszystko, byle tylko nie czuć złości i nie zrobić nikomu krzywdy.
To dlatego, gdy zrzucam nerwowo kota z kuchennego blatu, czuję się jak psychopatka, która znęca się nad zwierzętami, bo nigdy nie zrobiłam niczego nerwowego w stosunku do zwierzaka.
A agresywna byłam w stosunku do mojego męża i sprawę załatwiło odtransportowanie mnie pod groźbą skopania mi dupy do lekarza i na terapię. Dostałam wówczas leki przeciwpsychotyczne, bo byłam w manii, którą wywołał brak możliwości odejścia od męża, ponieważ nie miałam biblijnej podstawy do rozwodu. I choć poznałam go też będąc w manii, a przed ślubem znałam go sześć miesięcy, musieliśmy się pobrać, żeby żyć "po Bożemu" i potem okazało się nijak nie mogłam się z tego wycofać. Tak bardzo respektowałam boskie prawa, choć dzisiaj wiem, że były ludzkie.
Nie mogłam sobie z tym poradzić, rozmawiałam ze starszymi i musiałam podporządkować się prawu Bożemu.

Właściwie to właśnie dlatego dzisiaj o tym piszę. Przypomniało mi się, gdy jeszcze będąc wśród Świadków Jehowy, którzy nie mieli czasu na odwiedzenie siostry ze zboru, bo przecież muszą wyrabiać godziny no i iść ratować ludzi ze świata przed zagładą w Armagedonie, radzili mi, że jeśli będę więcej głosić to Bóg da mi ducha radości i biegli dalej. Miałam też więcej się modlić, czytać biblię, "nasze czasopisma", ale nikt nie powiedział, że mnie odwiedzi. Odwiedzono mnie wówczas, gdy powiedziałam, że mam wątpliwości co do pewnych biblijnych fragmentów czy opisów. Wówczas pojawił się u mnie starszy zboru i pionierka. Ho, ho, ho, cóż za zaszczyt. Nie były to osoby otwarte na człowieka, ale na znajomość i interpretację wersetów biblijnych, które miały mi pomóc wrócić na odpowiedni tor myślenia.
Niestety, ponieważ to, co usłyszałam nadal nie rozwiało moich wątpliwości, pozostawiono mnie samą. No a ja przestałam z czasem utrzymywać jakikolwiek kontakt ze Świadkami.
 A przecież od lat nie miałam nikogo bardziej bliskiego, niż siostry i bracia w wierze. Tak działa ta organizacja. Twoje znajomości muszą się ograniczać do społeczności duchowej, bo świat pochodzi od Szatana Diabła.
Sympatyzowałam ze Świadkami Jehowy od 21 roku życia. Po pięciu latach zostałam Świadkiem, ochrzciłam się. Nie miałam jakiś szczególnie bliskich przyjaciół w zborze, poza moim ukochanym małżeństwem, które było chyba czymś najlepszym co mi się przytrafiło od człowieka, nie od terapeuty, lekarza czy nauczyciela. Ludzie naprawdę na fantastycznym poziomie, z ogromną klasą i skromnością co do tego co sobą w życiu reprezentowali i zawodowo, i jako ludzie.
Niestety mieli też spore obowiązki w organizacji, ale gdy tylko mogli zapraszali mnie do siebie na wino, na film, kolację, na pogaduchy. Chętnie ofiarowałam swoją pomoc przy zajmowaniu się zwierzętami, kiedy wyjeżdżali na urlop, czy nawet jakichś pracach w domu. Z nimi czułam się kimś zdrowym i dorosłym, bo komunikowaliśmy się na wielu poziomach bardzo sprawnie. Z czasem wyprowadzili się z Warszawy. Zbudowali sobie klimatyczny domek z wielkim kominkiem, przed którym zdążyłam jeszcze napić się z nimi wina. Kontakt stał się sporadyczny, aż w końcu ustał, ale to już z powodu, o którym napisałam wyżej. Wycofałam się z tej organizacji. Nawet nie wiem czy mnie wykluczyli, czy nie. Nie mam jakiegoś ciśnienia, żeby pisać prośbę o odłączenie. Nikt się do mnie nie odzywa, ja do nikogo też nie. Nikt mnie nie niepokoi ja nikogo też nie. Jest ok.

Dwa razy zostałam wykluczona z organizacji Świadków Jehowy, bo w manii przespałam się z jakimś facetem i uwaga! Poczułam się tak winna (podobnie jak ze zrzuceniem Melisy z kuchennego blatu), że poleciałam do braci starszych, przyznać się do tego jaką bezbożnicą jestem i sama w tej manii powiedziałam, że muszą mnie wykluczyć, bo skoro tak zrobiłam, to chyba dlatego, że nie wierzę w Boga. Bracia na komitecie sądowniczym, który został powołany, żeby zbadać moją sprawę, powiedzieli, że może rzeczywiście to dla mnie dobry czas, żebym zajęła się swoim zdrowiem psychicznym i że jak poukładam pewne swoje sprawy, to żebym zgłosiła pisemną prośbę o przyłączenie do zboru, no a oni już rozważą czy to dobry moment czy nie. Czyli zorientowali się, że coś jest nie tak w tej całej sytuacji z moją głową. Jak powiedzieli, tak też zrobiłam. Wierzyłam, że tak być powinno.

Byłam sama, bez znajomych ze zboru, bez bliskich relacji na zewnątrz, bo Bogu  się nie podoba gdy przyjaźnimy się ze "światem". "Przyjaźń ze światem jest nieprzyjaźnią z Bogiem" nie pamiętam, który to werset i z jakiego rozdziału, ale taki, owszem w biblii jest. Wierzyłam w to, czułam respekt.
Miałam współlokatorkę, świadka. To był mój jedyny kontakt z człowiekiem, taki jakiś bliższy. Ona nie bardzo mogła ze mną utrzymywać kontaktu, bo przecież byłam wykluczona, ale nie wyprowadziła się ode mnie i za to jej chwała. Była miła i po prostu na dystans. Też miała swoje wątpliwości w wierze, to dlatego chyba nie uciekła przede mną ze strachu, że mogę sprowadzić ją na złą drogę. W sumie nie pytałam jej, czy bracia przypadkiem nie sugerowali jej wyprowadzki ode mnie, bo mogło i tak być. Ale A. nie kierowała się ślepym poddaństwem nie bała się iść pod wiatr. Była w podobnym zawieszeniu i dystansie do wiary i ludzi, ale z innych powodów. Nie miała manii, ani bordreline, bo przecież wówczas jeszcze byłam w terapii i osobowościowo byłam ciężko zaburzona, trzeba przyznać.

Modliłam się do Boga Jehowy, żeby być lepszą, żebym zasługiwała na jego miłość, bo wtedy da mi przyjaciół i będzie mi błogosławił w życiu, tak że nie będę żyła w lęku od swoją przyszłość, że zasłużę na życie w raju na Ziemii. Skoro jednak w moim życiu sprawy się tak sypały, musiałam dawać zbyt mało z siebie Bogu, może byłam złą osobą. Tylko że nie potrafiłam więcej. Dla mnie tych poprzeczek, które miałam do przeskoczenia, w każdym obszarze mojego życia, było już po prostu za dużo.

Dzisiaj siedzimy na zajęciach w szpitalu i terapeutka, która pierwszy raz mnie widziała poprosiła, żebym opowiedziała o sobie coś więcej. No a dzisiaj obudziłam się w ogromnym lęku, tak, że gdy sięgałam po dzwoniący budzik, ręka trzęsła mi się jak przy chorobie parkinsona, cała miałam nieprzyjemne uczucie drżenia ciała i ten lęk jakbym zrobiła coś bardzo złego. Kolejne godziny były też lękowe, ale już bez drgawek. Dokuczała mi myśl, że muszę wracać do pracy, że nie mogę tu w szpitalu tak siedzieć i jednak nic nie robić.
No i gdy ta terapeutka mnie spytała co u mnie, to jak już się odezwałam, to wylała się ze mnie ogromna fala niepokoju, pobudzenia i tego, że właśnie myślę o tym, żeby jednak wracać do pracy, choć w sumie wiem, bo może nie dam rady, ale nie umiem powstrzymać u siebie uczucia bierności i winy, że nic nie robię.

Ci ludzie, którzy są starsi ode mnie, te starsze miłe i bardzo mądre życiowo panie, nieco młodsi panowie i też bardzo konkretni ludzie, powiedzieli mi bardzo dużo miłych rzeczy. Usłyszałam, że jestem bardzo mądrą osobą, że przyjemnie się mnie słucha, że mam ogromną wiedzę psychologiczną i mam bardzo ciekawe wnioski i cenne uwagi, że absolutnie nie peplam, nie nadaję, nie męczę nikogo trajkotaniem, nie wcinam się i nie zabieram nikomu przestrzeni. A ja wciąż to w kółko mówię nie wiadomo dlaczego. To jedna rzecz.
Usłyszałam, że muszę dać sobie szansę by być tu w szpitalu i choć moja sytuacja jest trudna, nie stanę na nogi, jeśli będę ciągle głową w pracy obecnej czy przyszłej, czy jakiejkolwiek innej.
Mój mózg jest tak wykończony, że na dłuższą metę nie pociągnę psychicznie kilku zdań na raz.

Bardzo długo walczyłam z nimi, tłumacząc, że przyczyną mojego stanu jest praca i żałoba po kotach. Koty nie odżyją, a pracę muszę zmienić i że muszę to zaakceptować, zająć się tym, że muszę znaleźć indywidualnego psychologa i szybko załatwić sprawę.
Jedenaście osób, łącznie z terapeutką próbowało się do mnie przebić, a ja w kółko jak mantrę, że nie mogę mówić już więcej bo tylko skupiam na sobie uwagę, że jestem męcząca, że za dużo mówię, że za szybko mówię, że wiem lepiej, że ten pobyt na oddziale nie załatwi za mnie spraw, które mam załatwić, że ja to właściwie wiem co powinnam, tylko, że chwilowo co prawda nie daję rady, ale jak załatwię może sprawę z pracą, to będę czuć się pewniej no i przez to lepiej i już coś do przodu.

Na to terapeutka prosząc mnie, żebym posłuchała co mi chce powiedzieć, żebym dała sobie coś powiedzieć, bo ona uważa, że teraz w takim stanie w jakim jestem, w stanie choroby, to najgorsze co mogę zrobić to podejmować jakiekolwiek decyzje. Bo dzisiaj wydaje mi się, że dam radę i wiem co powinnam, a jutro uważam już coś innego, albo nie uważam nic, bo nie daję rady nawet podnieść się z łóżka. I choć to absolutnie zrozumiałe, że boję się o swoją przyszłość, muszę odciąć się na te kilka tygodni od myślenia o pracy, a być tu z nimi i że są po to by dać mi wsparcie, zarówno terapeuci jak i pacjenci, bo taki sens ma ten oddział.

Bardzo mocno walczyłam z nimi aż w końcu, a trwało to może 30-40 minut, dotarło do mnie, że każdy z tej 11-osobowej grupy mówi do mnie to samo. Jesteśmy z Tobą, nie jesteś sama. Musisz odpuścić walkę, bo w tak ogromnym przemęczeniu nie będziesz na dłuższą metę skuteczna.
Mózg tego nie wytrzymuje.
Oni swoje, ja swoje. Ale w końcu poczułam, że powoli tracę sens tego, w co sama wierzę, gdy tak siebie posłuchałam. Dotarło do mnie, że walczę z nimi wszystkimi tak zapalczywie, że aż chorobliwie. Nie przyjmuję żadnej argumentacji. I tak przez moment zawiesiłam się w tej sytuacji jak nad kadrem w filmie i spojrzałam na na to co się dzieje.
Wówczas kurtyna jakiegoś psychotycznego napędu i przymusu odpierania nieistniejących ataków, opadła. Tyle słów, tyle emocji, tylu ludzi. Zgasłam i zamilkłam, przestałam walczyć.
Wreszcie nie wiedziałam już nic. Jakbym się w środku rozpadła a tam nie było nic, tylko złudzenia.

Wydaje mi się, że jestem w jakiejś psychozie i jakby dokładnie prześledzić tok mojego myślenia to okazałoby się, że coś jest głębiej nie tak. Tak przez moment pomyślałam, gdy spojrzała na całą tę sytuację z boku, bo moja walka z tymi ludźmi była irracjonalna.

Próbuję pozbierać te wszystkie dzisiejsze myśli. Część z nich dopuścić do świadomości.
Nie wiem czy dam radę zostać na oddziale. Mam tak ograniczone zaufanie, że stało się to chyba jakąś nieuleczalną chorobą. Z tym, że teraz już sama nie wiem czy poddać się temu, czy w ogóle potrafię.

Myślałam o tym na przykład, wczoraj i dzisiaj, że jestem już tak zmęczona, że gdybym nie miała kotów, a miała pistolet to strzeliłabym sobie w głowę, żeby już się nie bać niczego, nie męczyć i żeby mnie nie odratowali.
Nokia i Czesio też w ten sposób ratowały mi życie, tym, że były. Myślę, że gdybym nie miała zwierząt, których nie umiałam nikomu oddać, bo wiem, że mnie kochają, a jeszcze ktoś by je potraktował jak jakieś tam koty to bym nie żyła. Ale one były dla mnie wszystkim.
I nikt nie pomoże mi ich opłakiwać, bo to sytuacja nieco absurdalna dla zdrowego człowieka.
A moje nadszarpnięte z ludźmi relacje spowodowały, że pokochałam je, że nawiązałam z nimi więź emocjonalną, bardzo bliską i taką na bardzo dziecięcym, nieświadomym poziomie.

Z Melisą i Zyźkiem nie mam takiej więzi, może za krótko jeszcze. To znaczy z Zyziem trochę tak, bo on jest taki dzidzio wynoszony przeze mnie i przychodzi dryblas jeden, żeby się przytulić. Czasem na siłę wchodzi na mnie gdy siedzę przy komputerze, to wówczas muszę wytulić czy ponosić go na rękach. Nokia była podobna. Ale Zyziek i Melisa, gdy mają ochotę się zdrzemnąć no i w nocy to śpią w swoich domkach czy na fotelu. Nokia z Cześkiem zawsze, zawsze spały ze mną, no chyba, że miałam gościa, to zdrajcy spały z gościem. Zawsze spałam z nosem wtopionym w futerko Nokii, one były przy mnie blisko również na poziomie ciała. Dotykały mnie, były ciepłe, miękkie, pachnące, mruczące. I one świetnie wypełniały te moje pierwotne deficyty więzi.

Cóż, nie uda mi się jednak siebie uspokoić. Gdybym pisała kolejną godzinę to chyba i tak mi to nie pomoże. Nie wiem co dalej. Nie wiem komu wierzyć, komu ufać. Może powinnam dostać takiej manii, żeby wyłączyć jakiekolwiek racjonalizacje. Jeśli będę się tak zajeżdżać na śmierć, mania jest całkiem realna. Konflikt wewnętrzny, stres, niejasna sytuacja. Łatwo wylecieć w kosmos bo mój mózg cały czas jest na koszmarnie wysokich obrotach, mimo stanów depresyjnych.

Nawet nie mogę się pomodlić do Boga, bo w niego nie wierzę.
Nie mam nic wartościowego co by mnie ukoiło.

12 komentarzy:

  1. Czytam Ciebie od dawna. Sama jestem obecnie w trudnym stanie i czuję, że u Ciebie jest podobnie. Z jednej strony chcesz odpocząć, jak chore dziecko, które leży w łóżku, niczym się nie martwi, mama wszystko zapewni, zaopiekuje się i ochroni. Z drugiej strony jest lęk, bo trzeba myśleć o pieniądzach, o przyszłości, a może boisz się, że jeśli teraz nie pójdziesz do pracy i pozwolisz sobie na "słabość" to i potem nie będzie siły, by do tej pracy pójść. Ten lęk nie pozwala Ci odpocząć i w pełni skorzystać z pobytu na oddziale. Masz dużo napięcia w sobie, bo nie wiesz, co dalej, czy sobie poradzisz. Chyba też nie do końca wierzysz, że ten oddział to to. Praca daje jednak motywację i jest jakaś rutyna, ale jak się nie ma na nią siły to przynosi tylko stres. Daj sobie czas, przemyśl na spokojnie, co będzie dla Ciebie najlepsze.
    Też przestałam wierzyć i to nie jest łatwe, gdy nie możesz pogadać z Bogiem. Jestem zła na Twoich przyjaciół, wymagasz tylko tego, co powinni Ci dać, jeśli nimi są. Szukasz wsparcia, ale nigdzie go nie ma.
    Też mam problemy z jedzeniem i przytyłam i wstydzę się swojego ciała, źle się w nim czuję i to duży problem. Trzymaj się, jesteś w moim odczuciu dobrą, wrażliwą i ciepłą osobą. Jesteś bardzo silna i zasługujesz na wszystko, co najlepsze. Tego Ci życzę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Tak, muszę zawalczyć w sobie o ten czas. Nie wiem jak mam się ze sobą dogadać. Jestem strasznie pogubiona. Wydaje mi się, że powinnam dostać jakąś obezwładniającą dawkę leku przeciwpsychotycznego, bo na razie moja choroba wygrywa z moim racjonalnym myśleniem.
      Do tego jeszcze bulimia mnie zaburza.

      A Ty chorujesz na coś? Dziękuję za ciepłe słowa.

      Usuń
    2. Choruję na depresję, jestem dda, objadam się kompulsywnie, mój brat ma chad i jest alkoholikiem, moja mama ma nerwicę lękową. Od pół roku walczę z ciężką depresją, nie mogę sobie pozwolić na odpoczynek, bo studiuję i pracuję, kolejnej dziekanki nie dostanę, a jak rzucę studia to nie będę miała środków do życia i żadnej przeszłości. Obecnie po raz pierwszy w życiu dostałam wsparcie finansowe i dzięki temu zaczynam psychoterapię indywidualną. Nie wiem, jak dawałam radę i jak będzie dalej, ale muszę, nie mam wyjścia, bo nikt się mną nie zaopiekuje. Nigdy nikogo takiego w moim życiu nie było. Nawet na zamknięty sama pojechałam samochodem, choć w takim stanie, w którym byłam nie powinnam prowadzić, miałam zresztą stłuczkę jednego dnia, w którym to postanowiłam odebrać sobie życie. Maturę napisałam dwa tygodnie po wyjściu z psychiatryka, w którym spędziłam 3 najgorsze dni mojego życia i wypisałam się na żądanie.
      A może apropos Twojej pracy, uzgodnij z szefową, że wrócisz na jakiś czas i w międzyczasie na spokojnie będziesz szukała czegoś innego. Martwię się, że szukanie nowej pracy to stres a Ty jesteś teraz w złym stanie. Pozdrawiam ciepło

      Usuń
    3. Gosiu a jak sobie radzisz z kompulsywnym objadaniem się?

      Usuń
  2. Łatwo radzić, żebyś się wyciszyła, odcięła od świata, gdy nigdy nie było się w sytuacji takiej jak Twoja, gdy człowiek walczy o zdrowie, a za plecami jest lęk o byt. Nie wiem, czy jest to możliwe, w moim przypadku nie było.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Martwię się, że ja też tego nie udźwignę. Jest mi coraz trudniej panować nad sobą. Boję się, że już nie będzie lepiej.

      Usuń
  3. Wywołana do tablicy napisałam na priva. Choć rozumiem rozgoryczenie, to myślę że trochę niezasłużenie mi się oberwało...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przeczytam, gdy będę silniejsza. Muszę siebie chronić.

      Usuń
  4. ależ na privie nie ma nic, czego mogłabyś się obawiac. przeciwnie. czy kiedykolwiek wiałam złą energią? musisz się przede mna chronić? skąd taki pomysł? no popatrz - znowu mi się niezasłużenie oberwało (żart).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie da się ze mną teraz dogadać. Dlatego właśnie muszę się chronić.

      Usuń
  5. chroń się. a ja mocno trzymam za Ciebie kciuki. i wiesz dobrze że jeśli tylko powiesz że potrzebujesz ode mnie wspierającej rozmowy czy po prostu obecności to jestem u Ciebie.

    OdpowiedzUsuń