sobota, 9 sierpnia 2014

O zaufaniu

Wczoraj miałam dobry dzień, przez który przeszłam łagodnie, ale z właściwą dla siebie w takich momentach jasnością umysłu. To był taki dobry, spokojny dzień. Dzień wypełniony pracą, obowiązkami, ale też byciem w realnym kontakcie z ludźmi spoza strefy biznesu. Moja terapeutka spytała niedawno o to gdzie ja jestem. A ja jej na to, że pytali wszyscy jej poprzednicy bez wyjątku. I ja też nie znałam odpowiedzi, ale w takich chwilach jak te, myślę, że właśnie jestem tu. Taka właśnie.

Pisałam poprzednio o dzieleniu na pół, a to już przecież się dzieje. Jak to możliwe, że inni nie mieli nic przeciwko mnie tak słabej? Pojawili się w moim życiu, gdy stałam się właśnie taka wątła i krucha. Być może dlatego, że wykonałam ten krok, zwracając się wreszcie do właściwych adresatów i we właściwy sposób. Nie wiedziałam, że można mówić o swoim zagubieniu, czy lęku i nie przerażać sobą. Można tego zagubienia nie przerzucać na innych, tylko trzymając je w swoich rękach mówić o nim. Kiedyś zachowywałam się wręcz przeciwnie. Coś przerastało mnie do takiego stopnia, że cały swój ciężar musiałam natychmiast oddać komuś. Nowego zachowania nauczył mnie mój teraz już były terapeuta. Na początku brał wszystko na siebie, potem pomagał mi częściowo, a później próbowałam już sama. Powtarzał, że mogę unosić znacznie więcej. O tym jak wiele przekonałam się jednak dużo później po zakończeniu terapii. Od tamtej pory myślałam, że wszystko już mogę sama. Mogłam nie chcieć, nie potrzebować, nie tęsknić, nie pragnąć, być samowystarczalną i ciągle być lepszą od tej, którą w danym momencie byłam.

A ostatnio tyle dobra spotkało mnie od innych. Już w kolejnym wpisie wspominam o tym. To co mnie najpiękniejszego spotkało to reakcja mojej rodziny. Matki i sióstr. Owszem, nigdy nie mogłam na nie liczyć, jeśli chodzi o wsparcie finansowe, w sensie pożyczki w kryzysowych sytuacjach, ale na ich miejscu zrobiłabym to samo. 
Odkąd pamiętam mam kłopot z zarządzaniem pieniędzmi. Może dlatego, że jeszcze w liceum, nie dostawałam żadnych pieniędzy do ręki, a wszelkie zakupy były dokonywane w obecności, którejś z sióstr, gdzie to one po wybraniu ze mną danego zakupu dokonywały płatności. 
Uniezależnić się od nich pomógł mi mój chłopak, jego mama, moja przyjaciółka i chyba najbardziej moja lekarka, dając mi zrozumienie pewnych rzeczy. W wieku 20 lat zaczęłam utrzymywać się sama, choć poza domem rodzinnym byłam już od 16-go roku życia. Gdy miałam 21 lat zamieszkałam ze swoim chłopakiem, wcześniej wynajmowałam pokoje. Wyjechaliśmy z naszego miasta, we dwoje było lżej. Z tym, że w tamtym czasie funkcjonowałam emocjonalnie bardzo kiepsko. W bardzo zaburzony sposób. Pracowaliśmy oboje i oboje byliśmy bardzo rozrzutni. Byłyśmy młodzi i zachłanni. Potem, gdy wyszłam za mąż, za innego partnera, przy nim właśnie nauczyłam się bardziej doceniać wartość pieniądza i rozumieć, jak bardzo mnie dużo kosztuje wysiłku, by ten pieniądz zarobić. M. wyprowadził mnie, przy pomocy naszych wspólnych pensji z długów. Dużo złego spotkało go z mojej strony, ale też dużo dobrego, za co mi podziękował. Choćby to, że pomogłam mu naprawić stosunki z ojcem, albo to, że wymyśliłam firmę i wykonałam wszystko, co było potrzebne do jej zaistnienia i funkcjonowania. Miałam wizję, miałam wiedzę i miałam umiejętność dotarcia do kogo trzeba. Przy rozwodzie zrzekłam się prawa autorskiego i oddałam pod zarządzanie firmę mojemu mężowi. Oczywiście wzięłam za to jakieś pieniądze. 
Firma do dzisiaj działa sprawnie z czego się cieszę, ponieważ wciąż mam poczucie, że to jakaś forma rekompensaty za wyrządzone przeze mnie krzywdy. Najbardziej się jednak cieszę, że M. odzyskał ojca. 
Jesteśmy kwita w jakimś sensie, bo M. dostał ode mnie nowe życie. Inne od tego, z którym wchodził w relację ze mną. 

Nie wiem właściwie, dlaczego piszę o pieniądzach i o tym jak pomogłam M. Może piszę o tym, że najbardziej chciałabym niczego nie chcieć od innych i nie być nikomu niczego winną.
Moja rodzina, chyba zasadnie uważając mnie za nieodpowiedzialną nigdy nie wykazywała właściwie żadnej formy wsparcia. Wychowali mnie rodzice moich koleżanek, nauczyciele i lekarze. To dzięki nim mam wiele odmiennych cech, których trudno szukać w mojej rodzinie. Mało kto wie, że gdy zdawałam maturę, moja rodzina chyba nawet o tym nie wiedziała. Zdawałam maturę z moją lekarką, moją polonistką, oraz mamą mojego chłopaka. Co do rodziny, miałam być albo taka jak oni, albo nie pojawiać się w ich życiu. No, a ja wybrałam bunt. Ta nasza wojna trwała długie lata. Terapia pomogła mi zrozumieć tę moją bezsensowną walkę z nimi, a także wszystkie moje oczekiwania, czy niewyartykułowane, przez długie lata nieświadome żądania wobec nich. W którymś momencie terapii zrozumiałam, co się między nami takiego dzieje i odpuściłam, a wtedy odpuścili oni, ale na swój wizerunek musiałam pracować jeszcze długie lata. Bardzo długie lata i wciąż to robię.

Jednak ostatnio otrzymałam coś więcej niż pieniądze. Każde dobro, które otrzymuję nakłada na mnie obowiązek bycia wdzięczną. Strasznie ciężko jest nieść tę wdzięczność przez całe życie. Wdzięczność do tych wszystkich ludzi, którzy tak bardzo wsparli mnie na mojej drodze. Terapeuta wciąż podkreślał, że to nie los na loterii, ale konkretne reakcje na to jaka jestem. Jak to możliwe? Przecież jestem nikim.
Moja rodzina...Właściwie nie wiem, co tym razem się zmieniło. Czy wciąż efekty tego samego toczącego się we mnie od lat procesu? A może zasłużyłam na współczucie swoją żałosnością? To było takie...  inne..., a mimo to uważam, że nie zasługuję aż na takie zrozumienie. Przeraziłam się ich bliskości i do tej pory nie umiem tego w sobie pomieścić. Bardzo, bardzo się boję, wręcz panicznie tych dobrych uczuć i tych życzliwych słów.  Boję się przyjąć tę bliskość, a po chwili głupio ją stracić lub otrzymać bolesny, sprzeczny komunikat. Chwiejność mojej rodziny miażdżyła mnie niejednokrotnie. 

Czytałam wczoraj książkę, była w niej scena z grupką chłopców i psem. Pies należał do ich nauczyciela, który bardzo się nad nimi znęcał podczas lekcji. Bił do krwi przy każdej sposobności. Właściwie każdego dnia szli do szkoły z lękiem, bo nikt nie wiedział, w jakim nastroju będzie ich belfer i w kogo tym razem wymierzy cios. Gdy miał dobry nastrój bił lżej, bez siniaków i krwi. Czasem przechadzając się po klasie znienacka uderzał kogoś, kto siedział niechlujnie, pisał koślawo, czy po prostu był. Chłopcy byli tak zastraszani i upokarzani każdego dnia. Nikt z dorosłych nie potrafił przeciwstawić się nauczycielowi. W czasach, w których działa się akcja, takie zachowanie było nie do pomyślenia. Któregoś dnia chłopcy dopadli psa swojego oprawcy, zwabili go przyjaznym wołaniem i wyprowadzili merdającego radośnie poza miasteczko, po czym okrutnie się nad nim znęcając, bestialsko zabili niewinnego psiaka. Straszna scena. 

4 komentarze:

  1. "...o dzieleniu na pół, a to już przecież się dzieje. Jak to możliwe, że inni nie mieli nic przeciwko mnie tak słabej? Pojawili się w moim życiu, gdy stałam się właśnie taka wątła i krucha..."

    dzielenie na pół miało znaczyć 'tak słaba... wątła, krucha"?
    to ja nic nie rozumiem :)

    "Chwiejność mojej rodziny miażdżyła mnie niejednokrotnie."

    oni maja stalowe nerwy i mega cierpliwość

    więc tego tez nie rozumiem


    "...myślę, że właśnie jestem tu. Taka właśnie." i cały tekst osadzony w innych i w przeszłości

    a czemu nie JA TU TERAZ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najmocniej Cię przepraszam. Piszę bardziej dla siebie, do siebie i ze sobą, dlatego tak wiele może być niezrozumiałe. Tu na blogu prowadzę rozmowy ze sobą. Nie przywykłam do interpretacji swoich skojarzeń i myśli innym osobom. Z dzieleniem i ze wszystkim innym nie o to chodzi. Przepraszam Cię, nie mam siły pisać.

      Usuń
    2. Dzielenie na pół. To dążenie do równowagi w relacjach zawodowych i prywatnych. To tak na szybko. Może to w czymś pomoże.

      Usuń
  2. myślałam, że dzielenie na pół dotyczyło spuszczenia z tonu o połowę;
    o zgodzie na bycie 'w granicach normy' a nie The Best non stop

    pytanie o plan na siebie nasunęło mi taką myśl

    OdpowiedzUsuń