czwartek, 29 października 2015

Bajka o Kotku i Kogutku

Przez ostatnie dni walczyłam z przeziębieniem, które wczoraj miało swoje apogeum. Dziś obudziłam się, hm... bladym świtem :-) i w dużo lepszym stanie.

W sobotę lecę na Wyspy, ale chyba jeszcze wrócę na chwilę. Muszę nauczyć się być bardziej elastyczna i sprawniej radzić sobie z wciąż zaskakującymi obrotami zdarzeń. Jest to dla mnie bardzo trudne, zwłaszcza, że potrzeba posiadania kontroli nad swoim życiem jest u mnie silnie, wręcz patologicznie rozwinięta. A tu zmiana za zmianą, na które ostatnio często nie mam wpływu albo zmuszona jestem dokonywać szybkich, konkretnych decyzji. Każdy telefon, każdy dzień przewraca moje plany, a czasem całe moje życie, do góry nogami. Potrzebuję czegoś, czego mogę mocno się uchwycić, mimo zawirowań. Jestem cholernie wymęczona i dużo we mnie lęku. Zdaję sobie sprawę że to tylko okres przejściowy i z czasem zacznę lepiej sobie radzić z nową sytuacją życiową, a niewątpliwie sytuacja jest nowa. Mam nadzieję, że z czasem się w tym odnajdę i w miarę ustabilizuję.

We wtorek byłam na wizycie u mojej lekarki. Tym razem rozmawiałyśmy przez ponad godzinę.
Tematem był mój brak sensu i coraz częściej nawiązujące do niego wpisy na moim blogu. Rozmawiałyśmy także o tym, co z robić z tym brakiem i czego się uchwycić.
Moja lekarka, co bardzo mnie otrzeźwiło, opowiedziała mi o swojej pacjentce, która jakiś czas temu popełniła samobójstwo. "To była pacjentka borderlajnowa" - powiedziała. Co potrząsnęło mną jeszcze bardziej, ponieważ usłyszałam to nieznośne słowo - borderline. Powiedziała, że ta dziewczyna robiła ogromne postępy. Jej zachowania destrukcyjne znacząco zmalały. Bardzo chętnie współpracowała. Dojrzała nawet do tego, by pójść na terapię i bardzo chciała z niej skorzystać. Jej rodzice byli wspierającymi rodzicami. Aż któregoś dnia musiało wydarzyć się coś, co wywołało tak silny impuls, który rozsądził między życiem, a czymś, co mogło, co musiało być w tamtej chwili bardzo istotne i bardzo trudne. Śmiertelnie trudne.

Dlaczego mi o tym powiedziała? Dlaczego wspomniała o impulsie?
Opowiedziałam jej o nocy z ostatniego wpisu, gdy było mi naprawdę ciężko. I o tym jakie to było... przerażające.
Takich stanów doświadczam już niezwykle rzadko. Ostatni taki, o ile się nie mylę, miał miejsce rok temu w październiku albo listopadzie (nie pamiętam dobrze), kiedy to wylądowałam na izbie przyjęć, a w następnych dniach wspierały mnie telefonicznie i bezpośrednio, moja lekarka i terapeutka. Pamiętam, co spowodowało tamten kryzys. Pamiętam jakie uczucia mi towarzyszyły, jakie zachowania i jaką walkę ze sobą wtedy stoczyłam. Tym razem było inaczej, lepiej, bo poradziłam sobie z tym sama.
Ale ten rok temu... Pamiętam to ogromne zmęczenie i jednocześnie pęd w mojej głowie. Tamtą bezsilność i to jak bardzo zapragnęłam śmierci. Mimo to przetrwałąm, nie biernie, tylko rozpaczliwie wołając o pomoc i pomoc tę, w tak dla mnie niewyobrażalnym rozmiarze, otrzymałam. Później było już lepiej, a nawet dobrze. Leki w tym przypadku były także znaczącą pomocą.

Dzisiaj dotarło do mnie (dlatego ten wpis), że choć teraz staram się jakoś układać z życiem, to w bardzo trudnej, emocjonalnie obciążającej sytuacji, to impuls może zadecydować, o czymś co będzie nieodwracalne. I może wówczas nie będę miała takiej siły, a może i możliwości, by wołać o pomoc, by ją otrzymać. Dlatego muszę bardzo ostrożnie przebierać w możliwościach, chceniu (lub przymusie) i propozycjach.

Moja lekarka podkreśliła, że przede wszystkim to właśnie ludzie z zaburzeniem osobowości chwiejnej emocjonalnie przeżywają stany takiego całkowitego rozpadu. Gdzie występuje cała gama uczuć nie do wytrzymania, nie do zniesienia, czasem nie do przeżycia. Zaznaczyła, że posiadający to rozpoznanie z reguły mają wbudowany program absolutnej autodestrukcji, której jak widać, końcem bywa nawet śmierć. Najczęściej śmierć poprzez impuls, a nie bardziej świadome przygotowywanie i zadecydowanie o swoim końcu. W tym wszystkim właśnie to jest najbardziej tragiczne - impuls, od którego, może się zdarzyć, nie będzie odwrotu.

Znowu usłyszałam o mojej kruchości, mojej pojemności psychicznej i fizycznej. Coś, co słyszę już od lat, a co mimo to, nie zawsze pozostaje w mojej świadomości.
Cała ta rozmowa przypomniała mi bajkę z dzieciństwa, opowiadaną mi do snu przez jedną z moich sióstr. Bajkę "O kotku i kogutku" Tak jakby moja lekarka chciała powiedzieć, parafrazując nieco opowieść: "Kiedyś może się zdarzyć, że nikt nie usłyszy twojego wołania. Dlatego dbaj o siebie jak to tylko możliwe i nie odchodź za daleko - od siebie..."

Przydałby mi się taka umiejętność, taki program, które będzie wymiatał wszystkie wirusy i oczyszczał moją głowę, choćby tylko po to, żeby zwyczajnie żyło mi się lżej. A sens? Hm, może w tym wszystkim chodzi o to, cytując w swoim kontekście fragment wiersza Staffa:

"Nie abym świat dziwnością zdumiał, 
Lecz by się kształtem stała chwila 
I żebyś bracie mnie zrozumiał"

Bez poszukiwania patetycznych uniesień, czerpiąc z dobrych chwil (a przecież takie bywają w moim życiu), tworząc i pielęgnując autentyczne, dobre, satysfakcjonujące relacje z ludźmi, którzy są, a także pojawiają się w moim życiu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz