piątek, 25 września 2015

Rozstania i powroty

Nie pisałam, ale nazajutrz po ostatnim wpisie udało mi się porozmawiać z siostrzenicą i sprawy szybko potoczyły się na przód w znaczeniu pozytywnym.
Wczoraj, a właściwie dzisiaj w nocy wróciłam do Warszawy. Trudno mi było rozstawać się z rodziną i z tamtym niesamowitym klimatem. Architekturą, ukształtowaniem terenu, a nawet kapryśną pogodą, która w czasie mojego pobytu mimo wszystko była bardzo sprzyjająca.

Mogę uznać mój pobyt za udany, ale muszę też przyznać, że bywały chwile dość trudne i smutne.
To była moja rodzina, a moja rodzina, mój szwagier, moi siostrzeńcy ich partnerzy, stanowią dość osobliwy, symbiotyczny twór. Twór, w którym każdy perfekcyjnie odgrywa swoją rolę, dzięki czemu pierwotny schemat powtarzalności tego, co znane, choć uciążliwe, zachował się niemal w postaci niezmienionej. Zdumiewające jak można odtwarzać go całymi latami, choćbyśmy uciekli przed tym na koniec świata. To cenna informacja również dla mnie.

W związku z tym co chwilę przelewała się przeze mnie fala buntu i niezgody. Stało się nawet, czego obecnie bardzo żałuję i czego się wstydzę, że dość agresywnie wkroczyłam do tego ich sanktuarium, chcąc wybawiać moich siostrzeńców od intryg, niezgody, przemilczanego żalu i złości. Tym sposobem i ja powróciłam do swojej roli sprzed laty, gdy chroniłam moich siostrzeńców. W którymś momencie zdałam sobie sprawę, że dołączam do tego bardzo mocno skomplikowanego i skonfliktowanego mechanizmu, stając się jak przed laty osobą współuzależnioną.
Zaskoczyło mnie to jak szybko weszłam w tę rolę. Wciąż o tym myślę i zastanawiam się jak wpłynąć na swoje zachowanie podczas kolejnej wizyty. Na pewno się do tego przygotuję.

Wyjeżdżałam do Warszawy z ogromnym smutkiem. Głównie spędzałam czas z dzieciakami, w szczególności z córeczką mojej siostrzenicy. Bardzo ją pokochałam. Jest najwspanialszym dzieckiem z jakim kiedykolwiek w życiu obcowałam. Wiedząc, że wyjeżdżam, pochlipywałam sobie gdy L. nie patrzyła. Była pod moją opieką do chwili mojego odjazdu na lotnisko w Liverpoolu. Wzruszyłam się bardzo, gdy to teraz piszę.
L. spytała mnie nawet, kto będzie jej pilnował kiedy mnie nie będzie, i że nikt nie umie się tak bawić jak ja. Żeby się nie rozsypać wciąż tłumaczyłam sobie, że nie będzie mnie tam raptem dwa tygodnie.
Przecież za chwilę już wracam. Wylatuję 6 października. Będę tam latać coraz częściej.
Może po nowym roku osiądę na dłużej. To jednak zależy to od kilku czynników. Z czasem będę wiedziała w jakim kierunku zmierzać.

Muszę przyznać, że nie czułabym się tam tak swobodnie, gdyby moje koty nie miały odpowiedniej opieki. Przez wszystkie lata, to przeważnie przez nie nie ruszałam się z miejsca. Nie mogłam ich ze sobą zabrać, a nie miałam komu zostawić na dłużej. Choć w trakcie moich licznych hospitalizacji, ktoś zawsze się nimi opiekował.
Te koty to moja rodzina. Cieszę się, bardzo się cieszę, że mogłam wreszcie nie myśleć o nich i zająć się sobą. To zdanie i ten wniosek dałoby się pociągnąć nieco analitycznie, ale nie chce mi się. Generalnie koty i ja to także osobliwy twór, gdzie każde reprezentuje nieco rozszczepioną część mojej osobowości.

Warszawę przywitałam zwyczajnie. Wręcz beznamiętnie. Zaskoczyło mnie to, ponieważ jak dotąd każdy z moich nielicznych wyjazdów ze stolicy kończył się szaleńczym pragnieniem powrotu już! Teraz! Natychmiast! A gdy wjeżdżałam na ulice Warszawy przez moje ciało przechodziła boska fala ulgi i całe napięcie znikało. "Uff...Wreszcie w domu!"

Stąd też mój obecny powrót jest pierwszym, nieszablonowym powrotem do mojego domu i życia. Takim mdłym i bezkształtnym, a nawet nieobecnym.
To zabrzmi potwornie, ale odkąd wylądowałam czuję, że wcale mnie tu nie ma. I nie ma tu mojego domu, a tym bardziej mojego życia.

Nie mam tu nikogo i niczego, za kim i za czym mogłabym tak bardzo tęsknić i wracać. Widzieć w tym sens. Tu wszystko jest jeszcze znaczniej trudniejsze i jeszcze bardziej niestabilne.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz