niedziela, 1 grudnia 2019

Zawsze jest jakiś koniec i początek.

Chyba weszłam w kolejny etap żałoby. Po spotkaniu z rodziną coś chyba we mnie odpuściło. Poczułam, że mogę przestać tak się kontrolować. W ogóle dotarło do mnie, że to robię. Nikomu nie pozwalam siebie nieść, z obawy, że ktoś wyrządzi mi krzywdę. A przecież nie wolno mi ufać, po tym gdy oddałam siebie całą, a to oddanie zostało podeptane jak nic nie warte byle co. Mimo to zaryzykowałam i ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu i wzruszeniu, jak zwykle otrzymałam więcej niż się spodziewałam.

To dla mnie niemałe osiągnięcie. Przyznać się do swojej bezradności, a jeszcze trudniejsze tę bezradność okazać, jednocześnie prosząc o pomoc. Co zaskakujące, równie mocno przeżyłam to, że otrzymałam wsparcie i bliskość emocjonalną. Poświęciłam temu całą sesję u terapeutki.

W tym tygodniu przyszedł moment, gdy pozwoliłam płynąć we mnie katastroficznym myślom. Szczególnie silny niepokój odczuwałam w związku z tym, że przez swoje ewentualne załamanie, mogłabym stracić pracę, a co za tym idzie środki na życie. W którymś momencie przyszła myśl, że to nie ważne. Będzie jak będzie - pomyślałam. Jeśli upadnę, to jest nadzieja, że któregoś dnia się podniosę. Życie przecież od dawna wytycza mi taki rytm.

W czwartek poczułam się dość kiepsko fizycznie. Ledwie dałam radę w pracy. W piątek zajechałam do biura, ale czułam się tak obolała fizycznie i zmęczona, że nie byłam w stanie pracować. Chcąc nie chcąc, organizm odmówił współpracy i musiałam wrócić do domu. Sobotę spędziłam w miarę normalnie. Udało mi się uporządkować mieszkanie, zrobić zakupy na pobliskim bazarku a nawet przygotować sobie coś do jedzenia. Późnym wieczorem wyszłam nawet do kina. Było dużo lepiej.
Dzisiaj jest znów tak jak w piątek. Ogromne osłabienie i ból mięśni, szczególnie w okolicach karku. Tam gdzie ciało jest najbardziej spięte.

Pamiętam jak w 2012 roku, w listopadzie, po tym jak mocno przeżyłam zakończenie swojej pierwszej terapii, byłam w podobnym stanie. Na początek kilka miesięcy silnego pobudzenia a potem osłabienie, które początkowo brałam za objawy grypy. Później okazało się, że to depresja. To właśnie w pierwszych dniach grudnia 2012 roku wydarzyło się to co się wydarzyło. Dzisiaj nie chcę się zabijać. Zbyt mocno pragnę życia i zbyt przywykłam do walki o siebie, do podnoszenia się. Zbyt mocno wierzę, że zawsze jest jakieś wyjście. Nawet jeśli na początku tej krętej, mrocznej drogi nie widać nic prócz beznadziei i bólu. Zawsze jest jakiś koniec. Życie to przecież nic innego, jak następujące po sobie końce i początki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz