niedziela, 13 października 2019

Już nie wiem sama czy dobrze, że walczę, czy nie.

Chad daje mi jednak popalić. Staram się gasić kolejne pożary ale wychodzi to średnio i muszę raz jeszcze umówić się do doktor Sz. żeby coś zakombinować z lekami. Wizytę u nowej lekarki mam dopiero w grudniu a do lekarza, którego dostałam z przydziału, po tym jak odeszła moja wcześniejsza lekarka nie pójdę już na pewno.

Wygląda to jak taki tradycyjny już u mnie stan mieszany, który mi towarzyszył dość często w życiu. Niski nastrój duży napęd. Wcześniej dodatkowo dochodził border i bulimia. Niestety to była dopiero mieszanka wybuchowa, więc pocieszam się, że mimo wszystko nie jest tak źle. Ciężko i chce mi się ryczeć (może wreszcie się uda), że nie panuję nad sobą. Ogromny dyshonor dla mnie, bo ogromną wagę przywiązuję do tego, by umiejętnie sobą zarządzać, tak by nie chorować właśnie i nie robić takich akcji, w jakie niestety wpadam ostatnio. Nie za fajnie się nakręcam będąc właśnie z ludźmi.

Gdy jestem sama, wyciszam się, gdy pojawiają się ludzie natychmiast wchodzę w interakcję, staję się niespokojna, bo z nikim nie czuję się bezpiecznie, przez co staję się wielomówna i to w tempie prędkości światła, głośna, a w efekcie drażliwa.Gdy już myślę, że jest dobrze i znów się z kimś spotkam, rozpadam się na nowo.
Dobrze mi wychodzi pisanie ze znajomymi i to mnie jakoś ratuje przed samotnością, bo popełniłabym błąd, gdybym się wycofała zupełnie z interakcji. Potrzebuję ich bardzo, zwłaszcza tych bliskich i bezpiecznych, a że ostatnio wszyscy mi się jawią jako zagrożenie to mimo szczerych chęci i prób, muszę mocno uważać, by nie męczyć siebie i ludzi sobą.

Wiadomo, w pracy jest inaczej. Praca to jedyne obecnie miejsce gdzie czuję się bezpiecznie. Nawet jak czegoś nie mogę przewidzieć, to zawsze sobie z tym poradzę, czy to zawodowo, czy to w relacji z ludźmi. Świetnie się dogadujemy bo jest sporo osób z dużym temperamentem tak jak ja. Przy tym komunikacja jest o wiele bardziej przejrzysta, bo każdy przywykł do tego, że każdy tu mówi co myśli, a jednocześnie potrafi się przyznać do błędu.
Dzięki temu, że spędzam z tymi ludźmi tak wiele czasu wreszcie rozróżniam jakie cechy wynikają u mnie z temperamentu a jakie z choroby. To bardzo ale to bardzo mnie uwolniło.
Kiedyś ciągle siebie karałam za to, że jest mnie za dużo, ale tu zobaczyłam, że pewne moje stygmatyzujące "za dużo" to mój temperament. Dzięki temu też łatwiej zauważać mi zmiany chorobowe tak jak te teraz.

Mam tam wspaniałe otoczenie. Bardzo lubię swoją pracę. To ogromne szczęście móc się nią cieszyć. Szefów mam specyficznych ale bardzo ludzkich. Docieraliśmy się przez 18 lat ze sobą. Tyle się znamy. Znamy się z czasów gdy dawałam im popalić będąc w pełni zaburzonym borderem. Gdy ciągle pracę rzucałam, robiłam awantury i wychodziłam trzaskając drzwiami, albo budziłam się rano z lękiem, że do niczego się nie nadaję i pisałam sms do szefa, że nie przyjdę już nigdy. Z czasów gdy znalazłam się w szpitalu po pierwszym długim epizodzie psychotycznym, który zakończył się jeszcze dłuższą depresją. Wtedy przychodziłam po porannych zajęciach w szpitalu, popracować przez kilka godzin, nie po to żeby zarabiać, ale żeby jakoś wrócić do życia. Szefowie widzieli mnie każdą a dzisiaj są dla mnie ogromnym wsparciem przez to jakim szacunkiem mnie darzą, bo widzą u mnie ogromną zmianę. Widzę to, czuję. Czasem słyszę to wprost. Jestem przekonana, że dzięki tej pracy właśnie jestem dużo zdrowsza, albo częściej zdrowsza. No bo teraz ten stan mieszany jest okropny i jeszcze takiego go nie miałam po tym jak pracuję tu znów od roku. Nie chcę niczego spieprzyć przez to.

Na pewno dopadł mnie w końcu smutek ogromny z powodu braku G.  Tęsknię za nim strasznie. Za tymi chwilami gdy było dobrze, spokojnie, leniwie, swobodnie. Tak niewiele ich było w sumie, ale tęsknię bo to było coś bardzo bliskiego, bezpiecznego i intymnego i wyjątkowego dla mnie. No a teraz muszę w końcu uporać się ze smutkiem. Sukces taki, że go w ogóle czuję. Nie zawsze, ale przedziera się momentami aż do bólu. Taki proces widać. Chorowałam mocno fizycznie, badania porobione. Muszę powtórzyć usg piersi, bo coś nieciekawie tam wygląda. Boję się trochę, że ten mega stres, który mnie spotkał z G., poza tymi dobrymi rzeczami, odbił się na mnie. Na szczęście problemy jelitowe się skończyły. Kolonoskopia niczego nie wykazała. Ale gdy skończyły się te bolesne i ciągłe biegunki, to przez miesiąc nadrabiałam stracone kilogramy, jakbym wygłodziła organizm na maksa. Po intensywnym okresie jedzenia, wreszcie zaczęłam się uspokajać, aż tu nagle psychika wreszcie poczuła się gotowa na smutek i zaczęło się tym razem już tylko w głowie. Dobrze i niedobrze.

Bardzo boję się depresji, tak mi się wydaje. Tak mi przyszło do głowy właśnie. Boję się dlatego, bo to jedyny stan, w którym nie mogę sobie pomóc. Stan, w którym nie proszę nikogo o pomoc. To kompletna intelektualna, emocjonalna i fizyczna niepełnosprawność. To w konsekwencji ekonomiczna bieda. Brak środków do życia. Utrata dachu nad głową, a więc bezdomność. Więc może nie bez powodu moja psychika sama się wybija z tego głębokiego chwilami smutku w stan mieszany. Tego jeszcze nie zgłębiłam. Ale może w tym coś być.
    
W sumie, to mogłabym dostać jakiegoś raka, bo ten cały maraton zaczyna mocno mnie męczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz