wtorek, 3 stycznia 2012

Mój dom

Wdzięczny temat - dom.

Do 16stastego roku mieszkałam w domu jednorodzinnym na wsi.
Potem mieszkałam różnie. Zdarzało się, że w jakichś komórkach, gdzie okna zastępowały szklane zupełnie nie przejrzyste kafle. Przeprowadzałam się już ponad pięćdziesiąt razy. Po pięćdziesiątym przestałam liczyć. Z czasem terapia sprawiła, że zaczęłam przywiązywać się do miejsc. Przestałam wciąż uciekać.

Kiedy odeszłam od męża na chwilę wprowadziłam się z moją kotką do koleżanki, którą zostawił mąż. Mieszkało z nami dwoje nastolatków z domu dziecka, którzy to dom ów już opuścili, a że T. była psycholożką i angażowała się w różne sprawy, mieszkały z nami te dzieciaki z różnymi konsekwencjami.

Po kilku miesiącach, dzięki interwencji terapeuty odważyłam się na zamieszkanie samej. Akurat lepiej zarabiałam i mogłam sobie pozwolić. To był trudny a zarazem wyjątkowy czas.
Pierwszy raz w życiu zamieszkałam sama. Trwało to 2 lata. To mnie bardzo nauczyło odpowiedzialności. Kiedy musiałam zacząć sama pilnować wszelkich opłat w pierwszej chwili złapałam się za głowę. Mój kolega, podsumował moją reakcję wówczas:"Witaj w dorosłym życiu."

Nie wiedziałam, że to dorosłe życie daje także dużo satysfakcji. Zdarzały się dni, że bywałam dumna z siebie. Moje nowe życie... Był taki film Almodovara chyba, smutny bardzo. Ale moje nowe doświadczenia nie były smutne. Były trudne, ale nie smutne. Czasem tak trudne, że mój stan psychiczny wymagał interwencji farmakologicznej i hospitalizacji. Ale o tym za chwilę.

Kiedy przychodziłam do pracy z nosem przy ziemi, szef pytał czy potrzebuję kilku wolnych dni. Mówiłam wówczas, że wolę być w firmie i coś robić.

Szefów miałam dobrych, ale i ja też wiele dawałam z siebie w dniach kiedy funkcjonowałam dobrze. Wiedzieli, że chodzę na terapię. Nie byli ignorantami w tym obszarze. Bardzo mnie wspierali. Byli jak moja rodzina. Kiedy zakończyliśmy współpracę odchodziłam od nich z ciężkim sercem.

Po jakimś czasie musiałam wyprowadzić się z mojego bezpiecznego mieszkania. Terapeuta stwierdził, że tak jest nawet lepiej. Zbyt silnie związałam się z tamtym miejscem. Nie tylko ze względu na wyjątkowe położenie ale na emocje i chwile jakie tam przeżyłam. Tam właśnie domknęłam sprawę rozwodu. Tam musiałam też naprawić kilka ważnych rzeczy. Wiązało się to z bardzo trudnymi emocjami.

Przez to wszystko zamknęłam się bardzo w sobie, odizolowałam od ludzi. Właściwie w tamtym czasie utrzymywałam jedynie kontakt z terapeutą i ludźmi z pracy. Z czasem przyzwyczaiłam się do takiego stanu rzeczy.

Potem wprowadziłam się na chwilę to do jednego, a potem drugiego mieszkania.
Oba wiązały się z przykrymi zachowaniami właścicieli, ale za to dziewczyny, z którymi mieszkałam były bardzo sympatyczne.

Niestety, wszystkie te trudne przeżycia z ostatniego czasu, znacznie więcej obowiązków w pracy i ciężar terapii wywołały manię na tyle silną, że znalazłam się na trzy miesiące w szpitalu psychiatrycznym. Było naprawdę ciężko. Kiedyś o tym napiszę.

Kiedy wyszłam z tego. Kiedy okazało się, że otrzymałam także wsparcie mojej rodziny, która do tego czasu bardzo negatywnie reagowała na wszelkie moje wzmianki o terapii i leczeniu. Kiedy wiele znajomych wykazało gotowość mnie wspierać a z nimi także szefowie. Wtedy jeszcze nie rozumiałam jak ogromną przysługę mi wyświadczają. Ale to miało bardzo duży wpływ na mój powrót do zdrowia. I choć przez kilka następnych lat życia nie byłam już taka sama, to z czasem pogodziłam się z chorobą i braniem leków.

Po szpitalu wprowadziłam się do mieszkania, w które wynajmuję do dziś. Przez rok żyłam w nim sama, ale znów zaczęłam się mocno izolować i dziwaczeć. Po jakimś czasie właściciele zaproponowali, by dołączył do mnie ktoś jeszcze. I tak pojawiła wspominana przeze mnie w innych wpisach współlokatorka.

Czasem sobie myślę, że chciałabym mieć swój dom, ale cieszy mnie to, że stać mnie na to co mam. Święty spokój w wynajętym mieszkaniu.

Mój dom jest tam, gdzie mieszkam. Mój dom to moje koty, które jak prawdziwie wierni towarzysze są ze mną od lat a ja dbam o nie możliwie najlepiej. Mój dom to ciepłe światło lampki nad łóżkiem i ulubiona muzyka cicho dobiegająca z głośników. To różne, drobne przedmioty, których kolekcja powiększa się z roku na rok. Każda rzecz ma swoją wartość emocjonalną. To stare podrapane przez koty meble. Komoda, która wypada z prowadnic. Podrapane, rozpadające się łóżko, które obiecuję sobie wyrzucić, gdy stać mnie będzie na coś nowego. To kwiaty, które chronię przed kotami, podlewam, przesadzam, tak jak potrafię - a rękę do kwiatów mam taką sobie :)

Mój dom to zdjęcia moich bliskich. Tuż przy łóżku w malutkiej ramce stoi zdjęcie ze starego dowodu mojej mamy. Wygląda na nim bardzo ślicznie. Moja mama. Taka jaka chcę, żeby była. Mamą nie matką.

Kiedyś będę miała swój dom. Bardzo w to wierzę. I ogródek przy domu, który będę pielęgnować. Wtedy nie będzie ważne czy i ile razy w tygodniu byłam na siłowni. Jaką dietę stosuję, jaki kolor ma moja skóra. W moim domu będzie kominek, gdzie zimowymi wieczorami będę mogła spoglądać na ciepłe języki ognia. Moi prawdziwi przyjaciele, moja rodzina, będą odwiedzać mnie w wolnym czasie. Będziemy rozmawiać, będziemy spacerować po spokojnej okolicy a wieczorem przy ognisku zaśpiewamy piosenki z dawnych lat. Otulona w koc spojrzę wtedy wysoko w gwiaździste niebo i w myślach wyszepczę - Mój Dom...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz