sobota, 8 lipca 2017

Dzisiaj nie boję się być chora.

Muszę pisać. Nie jest dobrze. Właściwie wszystko mi jedno, ale jeśli nie będę walczyć, wyląduję w szpitalu. Wiem, że znacznej części mnie na tym zależy. Na pewno zależy na jakiejś destabilizacji, ale jeśli stracę kontakt ze sobą, nikt mi już nie pozostanie.
Nie zasłużyłam na to. Dlatego muszę pisać. Ona musi się wypłakać, wykrzyczeć. Ona jest chyba zła, to znaczy ja jestem zła na to, że nie wiem co począć i nie wiem kogo mogę spytać o to co dalej.
Udało mi się. Walczyłam tak długo. Nie rzuciłam pracy. Ale ją to wkurzyło. Ona - ja - zaburzyłam się. Walczyłam, ale jednocześnie przestałam brać leki.

Nie. Muszę na początek rozdzielić zdrową i chorą część. Wyraźnie usłyszeć o co jej chodzi. Muszę wrócić do początku, odnaleźć początek.  Dobrze, możesz mówić. To chyba nie taka choroba, że zwariuję do reszty, więc mogę jej pozwolić pisać. Musisz mi powiedzieć czego chcesz ode mnie.
Musisz mi pozwolić zasnąć. Znów źle się Tobą opiekowałam. Chyba było mi ciężko. Jest mi całej ciężko, więc musimy pomóc sobie nawzajem. Jutro będzie dobrze. To pewne, ale najpierw musimy sobie pomóc. Jesteśmy już tylko my. Ty i ja.
Myślisz, że może chodzić o lekarza? Ja bym poszła w tym kierunku. Wiem, że to trudne znaleźć dobrego lekarza na nfz, ale znajdę go. Nie chcę by ktoś zrobił mi krzywdę, by był na mnie nieuważny. W całym moim życiu, muszę mieć choć jedną osobę poza mną, która chwyci mnie za rękę gdy zacznę spadać. Wiem, że właśnie tego się przeraziłam. Nie jestem już tą głupiutką, nieporadną dziewczyną, która musiała otaczać się całym sztabem ludzi, żeby w ogóle jakoś funkcjonować. Wiem, że to pierwsza w życiu, taka sytuacja, gdy pozostała mi tylko i wyłącznie izba przyjęć, ale to się zdarza. A gdybym straciła terapeutę w trakcie terapii. Nie tak, że koniec terapii i już, tylko odszedł, zniknął. Tak jak dr. W.
Dziwnie wyszło z tym lekami. Ale rozumiem, że taki obmyśliłam sobie potajemny plan. Tak zakręcić, żeby się nie domyślić, że to nie przypadek. Coś czasem do mnie docierało, ale tyle się dzieje ciągle. Cała ta sytuacja z G. To mnie destabilizuje, bo wciąż zajmuję się jego emocjami. Nami.

A ja muszę dbać przede wszystkim o siebie. Bo tylko wtedy mogę zadbać o innych.
Ale rozumiem, że jest we mnie ta część, która krzyczy. Ona mówi: Zostaw do cholery innych! Zaopiekuj się mną. Czasem się w tym gubię. Bo przecież lubi, gdy robię coś dobrego. Tak mi się przynajmniej wydawało.

Nie wiem. Jest mnie za dużo. Muszę uchwycić się jednej rzeczy. Czegoś, co jest najbliżej zdrowia.
Już piąta rano. Czy mam wziąć ketrel i zasnąć? Boję się zasnąć. To trochę tak, jakbym cały czas musiała być przytomna. Muszę jakoś się pozbierać.

Nie wiem dlaczego ona nie chce wziąć leków, ani ja.

Ona krzyczy, ja odczuwam przymus zostawania czujną. Ale, bez leków, bez snu,  mogę zupełnie odejść. Więc problem jest we mnie, nie w niej. Ja też już nie chcę.

A to oznacza, że nie ma już niczego zdrowego.
Nie chcę sobie pomóc.

Czyli jednak się ze sobą nie dogadam.
Dobrze. Mam przed sobą cztery dni. Przypadkiem, a może właśnie nie, samolot do Liv. odleci za kilka godzin beze mnie. W pracy czekają na mnie we środę.

Jeśli nie chcę niczego z tym zrobić, to znaczy, że nie chcę. Może właśnie ze względu na te cztery wolne dni. Wreszcie wolne. Całe dla mnie. Zawaliłam tylko jedną rzecz, bo w Liv. zobowiązałam się do czegoś. Ale skoro nie jest to dla mnie takie ważne. Napiszę do dziewczyn za kilka godzin.
Poradzą sobie beze mnie, a jeśli nie, to będzie to pierwsza rzecz, którą jednak zawaliłam od dość dawna. Wtedy trochę jak gwóźdź do trumny, ale widać tak bardzo mam już wszystkiego dość, że na tę chwilę nie frustruje mnie to tak bardzo, jak myśl, że musiałabym dokonać jednak jakiegoś wysiłku.

Jeśli chcę w tej chwili spadać... Nie boję się. Już się siebie nie boję.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz