wtorek, 20 sierpnia 2013

Tak sobie rozprawiam

Kiedy się przyglądam mojemu obecnemu życiu, staram się je ocenić pod względem jego sensowności. Myślę, że sens życia człowieka jest sprawą indywidualną i związany jest z wartościami, które wyznaje. Poszukując sensu życia poszukujemy także osób, które ten sens z nami podzielają.
A zatem wyszukujemy takich ludzi, których wartości są podobne do naszych.

Do tej pory gdzieś na ślepo, metodą prób i błędów wchodziłam w różne relacje, próbując wykorzystać jakikolwiek wspólny mianownik z innymi. Liczyłam, że w oparciu choćby o jedną wspólną cechę, można zbudować mocny fundament trwałej przyjaźni czy związku.

Jednak po jakimś czasie okazywało się, że jedna cecha nie wystarczy. Nie wystarczą dwie, ani nawet trzy. Ważny jest cały system wartości. Ponadto bardzo istotny jest temperament drugiej osoby. Jej dążenia, zainteresowania, styl życia.

W dzisiejszym świecie trafić na kogoś i utrzymać kontakt z kimś, kto jest właśnie nam tak bliski to jak wygrać na loterii. Dlatego mimo wielu zawieranych znajomości, tak niewiele z nich potrafi przetrwać.

Czasem, by uniknąć rozczarowań wybieramy samotność. I ja właśnie chyba tak wybrałam.
Próbuję na tej samotności oprzeć moje obecne życie. Próbuję nadać mu sens poprzez podejmowanie przeróżnych działań. Każdego dnia przekonuję siebie do tego, że tak jest dla mnie lepiej. Nie ma bowiem nic gorszego niż samotność u boku drugiego człowieka.

Mimo to czuję się okropnie nieszczęśliwa. W chwilach, gdy jestem mocno zaabsorbowana stąpaniem ponad ziemią, potrafię cieszyć się z towarzystwa muchy pływającej w kubku herbaty.
Wiele razy próbowałam zweryfikować mój system wartości. Wiele razy od niego odchodziłam, ale moje wszelkie poszukiwania kończyły się ogromnym rozczarowaniem i obitą dupą.

Jak zatem żyć, kiedy rzeczywiście trudno o prawdziwego przyjaciela? Weźmy pod uwagę okoliczności. Dzisiejszy świat nie ułatwia nam nawiązywania zdrowych, rozsądnych relacji.
Wszechobecny pęd i zdeformowany system wartości osób różnego pokroju potwierdza, że dla niektórych z nas nie ma w nim miejsca. Już z samego tego faktu, można czuć się wykluczonym z życia.

Często przez proces socjalizacji nabieramy przekonania, że droga, którą przemierza większość musi być słuszna, w konsekwencji staję się także naszym wyborem. Kiedy od niej odstajemy, nawet my sami stajemy się odpychający we własnych oczach.

Francuski poeta Jean Cocteau powiedział kiedyś, iż nie należy mylić prawdy z opinią większości. Zgadzam się z tym w całej rozciągłości. Czy zatem warto przeżyć życie próbując przebić głową mur, za którym nie czeka na nas nic prócz rozczarowania?

Co zatem pozostaje? Bicie głową w mur czy skazanie się na samotność? A może jest coś pomiędzy?
Zaczęłam się przyglądać innym samotnikom wokół mnie. Nigdy nie brałam pod uwagę nawiązania bliskiej więzi z kimś takim, ale szanowałam wszelkich introwertyków i dzikusów za ich odrębność właśnie. Mimo to osobiście faworyzowałam i zależało mi na kontakcie z dziwakami innego pokroju. Moimi ulubieńcami byli zawsze ludzie pozytywnie zakręceni, ale z czasem, gdy moje wartości ewoluowały, okazywali się oni zwyczajnymi lekkoduchami.

Do dziś prowadzę w sobie walkę, gdyż mój zachwyt budzą osoby, które kroczą przez życie ze spokojem godnym samego Buddy, ale ciągnie mnie także do szaleńców, którzy gotowi są zwojować świat.
Ponieważ mam potrzebę identyfikowania się z jakąś grupą, potrzebę przynależności, wspólnoty jedności, w tym wypadku kompletnie tracę rozeznanie, czego tak naprawdę chcę. Właściwie chcę mieć jedno i drugie.

Kiedyś w liceum miałam na to sposób. Miałam różnych znajomych, z różnych kręgów. W zależności od tego, czego właśnie najbardziej potrzebowałam przystawałam do jednych lub drugich. W ten sposób czułam się niejako spełniona. Mimo to nigdy nie udało mi się nawiązać z nikim prawdziwej przyjaźni. Dlatego dziś po tych ludziach nie ma w moim życiu śladu.
Mam 36 lat i nadal nie umiem zawrzeć trwałej przyjaźni ani trwałego związku. I choć dziś istnieje grupa osób, z którą identyfikuję się najpełniej, to mimo to pozostaję samotna.

Czego mi zatem brakuje? Czy tak odczuwana samotność to wynik mojej dysfunkcji psychicznej?
A może to kwestia przyzwyczajenia? Są w moim życiu płaszczyzny, na których najpełniej realizuję się samotnie. Dokonuję wyborów zgodnych z moim sumieniem, poczuciem osobistej satysfakcji. Nikogo nie zawodzę. Nawet jeśli zmuszona jestem negocjować ze sobą, to w danym momencie postępuję zgodnie z moją aktualną potrzebą. Zaś ewentualne, przykre konsekwencje staram się zawsze czymś tłumaczyć. Dysponuję bowiem całym systemem zaprzeczeń, które skutecznie uruchamiam, gdy zajdzie ku temu potrzeba. Potrafię nawet wyjść obronną ręką z odczuwanego poczucia winy.

Czy jestem egoistką? Czy samotność, na którą się zdecydowałam to wynik egoizmu? A może tak póki co jest najlepiej, najbezpieczniej? Nie umiem tego rozsądzić.

Czasem myślę, że to kwestia jakiegoś egoizmu i minimalizmu. Kto lepiej ode mnie zrobi mi dobrze a przy tym nie będzie mi zawadzał? Trudno przecież czuć się spełnionym częściowo czy niedostatecznie. Kiedy jest się tak egoistycznie zachłannym połowiczne spełnienie nie wystarcza. Nawet jeśli przemawia przez nas destrukcja, to wynika ona także z jakiejś naszej potrzeby. Wszystko, czym się kierujemy w życiu jest wynikiem naszego chcenia.
 
Mogłabym tak kluczyć w rozważaniach bez końca, ale coraz bardziej widoczne staje się jedno.
To mój patologiczny egoizm i minimalizm determinują moje życie. Wszystko czego się imam w życiu służy mojemu poczuciu satysfakcji osiąganemu jak najmniejszym kosztem.

Mimo to jestem nieszczęśliwa, jestem samotna. Nikt mnie nie potrzebuje, ale i ja jakoś specjalnie nie rwę się do kontaktu z innymi.
 

6 komentarzy:

  1. a to nie jest tak, że masz jakieś wyobrażenia w temacie przyjaźni, które nie bardzo przystają do realiów? inaczej wyglądają relacje przyjacielskie w czasach LO czy studiów, a inaczej później...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak jak napisałam, moje potrzeby ewoluowały, więc tym samym osoby pokroju tych z liceum nie budzą we mnie potrzeby przystawania z nimi.

      Co do realiów być może tak. Może tu trzeba by było coś skorygować. Będę jeszcze nad tym myśleć.

      Usuń
    2. Mnie nie chodziło konkretnie o Twoje licealne przyjaźnie, tylko że w ogóle w czasach liceum/studiów ludzie przyjaźnią się w innym trybie - choćby przez to, że więcej czasu spędzają razem, nie mają innych zobowiązań itd itp. Inna jest też przestrzeń emocjonalna niż później. A potem często zostaje nam z tych lat w głowie taki ideał przyjaźni którego nie da się wprowadzić w życie np. w trybie wielkomiejskim, z pracą, rodziną itd.

      Usuń
    3. Tak, zgodzę się z Tobą. Nie wiem, czy mi się zdarza tęsknić za przyjaciółmi z tamtych lat. Za kilkoma osobami pewnie tak. Jednak mimo wszystko swoją młodość wspominam jako tę "chmurną i durną", toteż moje kontakty z innymi były nacechowane dużym ładunkiem emocjonalnym.
      Byłam dość konfliktowa.

      Co zaś tyczy się dzisiejszych czasów. Wszystko to kwestia pewnych wartości. Na wszystko jest czas a przynajmniej warto go mieć na to, co w życiu ważne. Co się tyczy obowiązków, pozostają one obowiązkami i nie należy ich ignorować. Dla mnie to oczywiste.

      Usuń
  2. prawdziwa przyjaźń jest wtedy, gdy spotka się dwoje ludzi posiadających taką samą definicję przyjaźni...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ładnie ujęte. Myślę, że to dużo znaczy. Bardzo.

      Usuń