środa, 17 lutego 2016

Tyk, tyk, tyk...

Ciekawe. W po głowie bije mi się jeden główny temat. Ta cholerna złość. To trwa już tak długo, że zaczyna coraz wyraźniej przybierać postać jakiegoś wglądu.
W terapii, gdy akurat nad czymś pracowaliśmy trzymałam się tylko jednej rzeczy, tak by nie skakać po tematach. Mogłam przychodzić na sesję i mówić o czymś innym, zwłaszcza, że moje życie zawsze owocowało w bujne wydarzenia, ale trzymałam się tego, co działo się na ostatniej sesji, czasem jeszcze wcześniejszej i jeszcze, oraz tego co działo się w związku z nimi poza nimi. W ten sposób udało mi się przerobić kilka ważnych dla mnie wątków. Przyglądałam się też reakcjom mojego terapeuty, chcąc się upewnić, czy aby zmierzam w dobrym kierunku. Najczęściej, to znaczy, wtedy, gdy już zrozumiałam o co chodzi w terapii, potrafiłam prowadzić siebie sama, a on mnie wspierał w tych momentach, w których albo nie starczało mi siły, lub gdy moja psychika szykowała jakąś zmyłkę.
Tak też przez te kilka lat terapii wiele rzeczy poszło do przodu. Przede wszystkim jednak rozwinęłam w sobie bardzo niezdrową autokontrolę. Ale to stało się już po zakończeniu terapii. Wtedy, gdy zrozumiałam, że jego nie ma i nikt mnie przede mną i innymi, poza mną nie uchroni.

Nie wiem kiedy poczułam po raz pierwszy to napięcie i tę złość. To stało się niedawno. Gdybym przejrzała ostatnie wpisy, może coś bym znalazła, ale unikam czytania swojego bloga. Boję się, że coś mnie przerazi, zawstydzi lub zasmuci. Pamiętam natomiast jedną sytuację z grupy wsparcia chadowców sprzed jakichś trzech spotkań.
Otóż, kiedy tam zachodzę robię się bardzo nabuzowana. Całkiem niedawno w początkowej rundce, podczas której każdy chętny mówi kilka słów od siebie, opowiedziałam o pewnym zdarzeniu, które bardzo mocno mnie wzburzyło. Sytuacja miała miejsce jakiś rok temu. To, co bardzo mnie zaskoczyło i do dziś nie daje mi spokoju, to poziom mojej wściekłości na wspomnienie o tamtym wydarzeniu, która wydawała się jeszcze większa, niż rok temu. Usłyszałam siebie, swoje wzburzenie, podniesiony, ostry ton i garść siarczystych wulgaryzmów, które wyleciały ze mnie jak pociski. Poczułam w sobie coś, co dzisiaj określiłabym nienawiścią, ponieważ to uczucie kojarzy mi się z bardzo agresywnym, mocnym uniesieniem. I to chyba właśnie w sobie poczułam.
Nie wiem co wtedy pomyśleli inni, ale ja się siebie wystraszyłam. Zrozumiałam, że noszę w sobie jakąś toksyczną energię. Od tamtej pory wciąż o tym myślę.
Kolejne spotkania grupy zaczęły stawać się dla mnie coraz trudniejsze. Ta złość wzmaga się we mnie, rozlewając się na moje życie także poza grupą wsparcia. Od tamtej pory jestem strzępkiem nerwów. Nie zawsze to po mnie widać. Tak sądzę. Nie zawsze bezpośrednio konfrontuję się z tą złością. W każdym razie czuję, że siedzę na wielkiej toksycznej bombie, która obecnie jedynie promieniuje, ale istnieje obawa, że któregoś dnia zrobi WIELKIE BUM! W pewnym sensie chciałabym tego, pozbyć się tej energii, ale wiem, że to nie byłoby zdrowe i lepiej, żebym tę bombę kawałek po kawałku obejrzała i z czasem rozbroiła.

Nie wiem ile mi to zajmie, ale patrząc na to co się ze mną dzieje, zdaje mi się, że jestem już bardzo blisko.

Boję się czwartkowej grupy wsparcia. Tam czuję siebie najbardziej. Najprawdopodobniej nauczyłam się dawać sobie dostęp do pewnych uczuć, pod warunkiem, że kontroluje je ktoś jeszcze. W tym przypadku terapeutka prowadząca grupę. I chyba dlatego tam ta złość jest najsilniejsza. Kiedy wychodzę z grupy, swoje wzburzenie próbuję natychmiast stłumić, bo sama z tak intensywnym odczuwaniem sobie nie radzę.
Niemniej od spotkania do spotkania pozostaje we mnie jakaś irytacja, która tli się, a czasem przybiera ostrzejszą formę. Zastanawiam się co z tym zrobić. Będę na razie próbowała o tym pisać, gdy poczuję taką potrzebę. Grupa wsparcia to nie grupa terapeutyczna. Tam nie przerobię złości. Nie wybieram się też na żadną inną grupę, ani terapię. No, chyba, że to coś, tak mnie rozwali, że będę musiała wesprzeć się terapeutą.

Pamiętam jak w mojej terapii do podjęcia pewnych tematów dojrzewałam z czasem. Gdy mój terapeuta zauważał, że dotykam wreszcie czegoś ważnego, i że jestem wreszcie na to gotowa, pomagał mi rozwijać ten temat i wspierał w pracy nad nim. Myślę, ale mogę się mylić, że ta moja obecna wszechogarniająca negatywna energia jest właśnie takim aktualnym tematem, który moja psychika postanowiła dopuścić do głosu. Być może gdzieś nieświadomie uznałam, że dopuszczenie jej obecnie nie zabije ani mnie, ani nikogo innego. Stąd też ta zła energia zaczęła rozlewać się we mnie jak żółć. Czuje się zainfekowana swoja frustracją. Czuję się od niej obolała również fizycznie.
Zastanawiam się jak mogę sobie pomóc. Jestem już tym trochę zmęczona, ciągle zestresowana, sfrustrowana. Zaczęłam atakować różne obszary mojego życia. Co oznacza, że głównie tę energię uwalniam autoagresywnie. Niemniej jednak czuję w sobie dużo złości do konkretnych osób. I to jest właściwe nowość. Momentami potrafię nawet wskazać kto i w czym mnie denerwuje. Do niedawna tego nie potrafiłam. Nie umiałam poczuć, ani nawet przyznać się przed sobą do tego, że chociażby kogoś nie lubię.

Idąc dalej, jestem w stanie przyjrzeć się tej swojej złości, którą ktoś we mnie budzi, obrzydzeniu, czy potrzebie jakiegoś agresywnego zachowania, w stosunku do konkretnej osoby i ustalić, czy to właściwe źródło tej agresji, czy raczej moja projekcja lub przeniesienie. Zrozumiałam, że większość to niestety właśnie te dwie ostatnie rzeczy. Trochę jest w tym przenoszonych uczuć związanych z rodziną, ale też sporo braku akceptacji dla własnej osoby (która właściwie też ma źródło, we wczesnych doświadczeniach rodzinnych). Wiele tej ukrywanej agresji jest atakiem na równoległe relacje. Nawet nie nazwę ich bliskimi, bo to bardzo poważny stopień zaangażowania, do którego jestem mało zdolna lub niezdolna w ogóle. Pisząc o równoległych relacjach, mam na myśli te, gdzie traktuję tę drugą stronę równo, proporcjonalnie do siebie i tak też czuję się traktowana. Jeśli dochodzę w kontakcie z kimś do takiego poziomu, jest już bardzo dobrze.

Niestety nikt mi obecnie nie przychodzi do głowy i raczej nie mogę się jeszcze pochwalić takimi w pełni równymi relacjami. Uważam, że robię (tj. moja psychika) i jestem w stanie zrobić wszystko, by takowe nie miały miejsca. Jestem silnie zaprogramowana na zniszczenie każdej zaistniejącej lub tworzącej się więzi.

Cieszę się, że wreszcie ujrzałam to tak wyraźnie. Nawet jeśli nie jestem w stanie obecnie nic z tym zrobić i chyba nie chcę, to świadomość takiego stanu rzeczy nieco mnie uspokaja, ponieważ czuję wreszcie coś prawdziwego, coś co potrafię poczuć i nazwać. A to jest bardzo ważne dla mojej własnej identyfikacji.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz