sobota, 24 stycznia 2015

W poszukiwaniu sensu

Od ponad tygodnia siedze w lozku. Nie znam sie zbytnio na depresji, ale to chyba wlasnie to. Przez jakis tydzien nie zagladalam do sieci. Z telefonem podobnie. To chyba cos w stylu jakichs przesladowczych mysli. Trudno mi ocenic, ale chyba boje sie, ze dostane jakas wiadomosc, ktora zupelnie mnie zabije.

No wiec siedze w lozku. Moj kolega zrzucil mi ostatnio sporo filmow, zatem siedze i niemal bezwiednie ogladam jeden po drugim. Zrobilam zakupy przez internet, wiec nie mialam potrzeby wychodzic z domu. We wtorek zaczelam myslec, ze musze jakos wyjsc do ludzi, ale masakrycznie balam sie osmieszenia. Tak, osmieszenia. Poza stanami lekowymi lub depresyjnymi jak ten dzisiaj, wpadam w hipomanie, mowie wowczas szybciej niz mysle. Sama sie tym mecze, a co mowic inni. 
W czwartek odwiedzila mnie moja dobra znajoma. Postanowilam otoczyc sie teraz ludzmi, ktorzy nie beda wzbudzac we mnie poczucia, ze jestem niepowazna i zalosna. No wiec w ten czwartek czulam sie calkiem dobrze jak na przyjecie goscia, ale wieczorem dopadl mnie koszmarny lek. Piatek sporo leku i bezsilnosci, no a dzis czuje sie tak jak w listopadzie 2012 roku i dalej az do pobytu w Tworkach. 

Rzucilam wszystko, wszelkie dzialania zwiazane z praca. Nie dalam rady. Od czerwca zeszlego roku nastroj szedl coraz mocniej w gore. Przez kolejne miesiace coraz czesciej bywalam pobudzona, bombardowaly mnie rozne blyskotliwe pomysly no i oczywiscie takze te mniej. Zaczelam robic wszystko na raz i wszystko za wszystkich. Patrzylam na siebie z boku i przypominalam sobie, ze musze byc bardzo ostrozna, analizwalam i bardzo kontrolowalam swoje posuniecia. Niestety psychika byla silniejsza. Wydarzylo sie calkiem sporo nieprzyjemnych rzeczy, ktore musialam wyprostowac. Potem okazlo sie, ze nie wszystko moze byc proste. Relacje z ludzmi nigdy nie sa proste. Na sesjach z terpeutka omawialam wszystko. Generalnie bylo ok, tylko powatrzala mi z uporem maniaka, ze musze rezerwowac sobie czas na odpoczynek i ograniczac podejmowane dzialania. Probowalam regulowac ten ped, pomagaly mi samotne dni w domu, ale nadal ilosc pomyslow i dzialan, jakich sie podejmowalam nie pozwalala mi zbytnio wylaczac mozgu. Ta nadaktywnosc zaczela z czasem tworzyc we mnie sporo napiec, potem coraz czesciej irytacje w roznych sytuacjach. Niektore rzeczy zaczely mi sie wymykac z rak, a obecnosc ludzi deregulowala moj naped, przez co stawalam sie jeszcze bardziej pobudzona i poirytowana.

No i w grudniu nastapil wielki wybuch. BUM! Roznioslam wszystko w drobny mak. Od tej pory zaczelam spadac w dol. Zrozumialam, ze mam powazny klopot w relacjach z innymi. Wnioslam to na terapie, a wtedy jak po rowni pochylej, wspomnienia, skojarzenia, tysiace mysli... Zmiazdzylo mnie to. Probowalam zajac sie czyms innym. Probowalam udzielac sie w grupie, niesc pomoc. Jednak zajmowanie sie innymi spowodowalo, ze jeszcze bardziej zepchnelam w glab nieproszone mysli i emocje. W sobote w nocy ryczalam jak dziecko, w ciszy w lazience, bo w ramach ratowania innych, mialam gosci, wiec tylko w nocy moglam pomyslec o sobie, a raczej nie mialam wyjscia, mysli zajely sie mna same. Bardzo mocno plakalam. Nie wiem dlaczego, ale na pewno to wazne, poniewaz w moich myslach wciaz pojawialy sie sceny z matka. Jak na przyklad ta, gdy bedac mala spalam pod lozkiem, zeby matka nie dopadla mnie nad ranem w swojej porannej furii. Albo jak ta, gdy bilam sie i wyrywalam sobie wlosy za kare za to, ze jestem zlym dzieckiem, niesfornym i nieposlusznym, niechcianym itd. W niedziele po poludniu zostalam sama, a wtedy postanowilam zabic emocje szukajac przyjemnosci i redukujac napiecie jedzeniem. Jadlam i jadlam, bez prowokowania wymiotow. Nie mialam sily i nie czulam sensu wymiotowania. Czulam sie i tak na tyle beznadziejna, ze waga przestala miec znaczenie. To obzarstwo trwalo niemal nieprzerwanie dobrych kilka dni - zakupy przez internet. W koncu i ono przestalo miec znaczenie. Spojrzalam na siebie w lustrze. Spojrzalam na swoje cialo. Spojrzalam na konto bankowe i jeszcze bardziej polecialam w dol.

W czwartek mam wizyte u mojej psychiatry, musze tam dojechac. Opuscilam dwie ostatnie sesje terapeutyczne, nie mowiac terapeutce, ze nie dam rady przyjsc. Nie moglo mi przejsc przez gardlo, ze jest ze mna zle. Nawet nie wiem kiedy to sie stalo, ze przestalam zajmowac innych soba. 
Jest tylko pare osob, ktorym potrafie powiedziec, ze "kiepsko" sie czuje. Tylko tyle - kiepsko.
Od wczoraj jednak zdaje mi sie, ze ten depresyjny stan sie poglebia. Nie chce isc do szpitala, a przyszlo mi na mysl, ze tak moze sie stac. W czwartek mialam zryw niepodleglosciowy, a dzis zeszlam nizej, na mniej wiecej ten sam poziom, co dwa lata temu.
Nie mam mysli samobojczych. Byc moze wymowka sa moje dwa koty, a moze zupelny brak sily. Czuje ogromne zmeczenie. Poza lekarka i terapeutka i tym miejscem, nie potrafie przyznac jak bardzo jest zle. Zdecydowanie nie chcialabym, by mnie ktokolwiek taka zobaczyl.

Jedna rzecz mi sie przypomniala dzis rano. Slowa mojego terapeuty, ze mania i wszelkie pochodne jej stany, sa mi potrzebne, by nie dawac ujscia depresji, ktora caly czas jest i tylko czeka, by ograbiac ze zludzen, dzieki ktorym wierze, ze jeszcze kiedys sie podniose.

Pomyslalam, ze zaczne od tego tym razem. Od pozbawiania sie zludzen. Tylko musze nauczyc sie je odrozniac od tego, co prawdziwe, co daje nadzieje i poczucie sensu. Bo przeciez musi byc jeszcze cos, co jednak nadaloby mojemu zyciu sens.

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz