piątek, 6 czerwca 2014

Natychmiast lepiej

Wstałam przed południem. Spojrzałam na mieszkanie. Wszędzie pełno porozrzucanych ubrań, a także innych większych i mniejszych przedmiotów. Brudne kubki po kawie, talerze, pojemniki na żywność. Podłoga w całym mieszkaniu pełna przewalających się kłaków w postaci kociej sierści i kurzu. Walające się po podłodze rachunki, metki od ubrań, łupiny po pestkach dyni. W łazience brud. Kocia kuweta również do sprzątnięcia, a obok niej mnóstwo ziarenek betonitowego żwirku, który zdążył się już rozmazać po całej podłodze w wyniku kontaktu z wodą z wanny i umywalki.

Kuchenny zlew pełen naczyń. Brudna kuchenka a na niej garnki, również do mycia.
Umyłam jeden z garnków i wstawiłam mleko do podgrzania. Zalałam nim otręby i siemię lniane tak jak to robię co rano. Udałam się do łazienki i stanęłam na wadze. Wciąż 66 kg i ani grama mniej. Trudno.

Przez ostatnie trzy tygodnie nie biegałam ani razu. Ach przepraszam, biegałam.

Do ZUS-u złożyć dokumenty do renty. Do byłego szefa obgadać sprawę moim planów zawodowych. Do sklepów w poszukiwaniu ubrań, które mogłabym na siebie wcisnąć, a przy tym przyzwoicie wyglądać, gdyż w efekcie umówiłam się z  eks-szefem, że podejmę na jakiś czas pracę przy jednym z jego biznesów. Potem biegałam do fryzjerki, kosmetyczki i na koniec do apteki, bo z tego wszystkiego dopadł mnie okrutny wirus, a w efekcie koszmarne osłabienie. I tak właśnie z tym osłabieniem i nieprzyjemnie bolącym gardłem przebiegałam ten przedostatni tydzień. Należy przy tym pamiętać, że w poprzednim tygodniu przez sześć kolejnych dni, po kilkanaście godzin dziennie pracowałam u innego mojego byłego szefa. Po co? Dla pieniędzy to pewne. Dla kontaktu z ludźmi, ale najbardziej dla bycia jeszcze lepszą i wytrzymalszą niż dotychczas. Było bardzo pracowicie i znów dałam radę. Jednak czas naglił i musiałam działać dalej.

Zjadłam moją mleczną papkę, wzięłam leki i uruchomiłam laptop. Wrzuciłam coś nie coś na fejsbukową stronę BPD i otworzyłam arkusz kalkulacyjny. Nadszedł czas, by zająć się rzeczą najtrudniejszą.
A mianowicie tym, gdzie podziały się moje pieniądze.Nie ukrywam, że owo "tajemnicze zniknięcie" było jednym z czynników, który mocno podkopał moje dobre samopoczucie i ograbił z sił.

Zaczęłam przeglądać paragony, które leżały porozrzucane w różnych miejscach pokoju. Zbierałam je na wypadek gdyby zaszła potrzeba obliczenia moich niejasnych wydatków. A zaszła, jak zwykle zresztą.
To niestety mój koszmarny problem. Finanse.
Wszystko po kolei zliczyłam. Rachunki, ciuchy, kosmetyki, fryzjer i lody, mnóstwo lodów. To ostatnio moja słabość. Każdego wieczora kupuję je na poprawę nastroju, żeby jakoś było mi lżej, bo wiadomo, nie jest łatwo.

W miarę spisywania i porządkowania tego wszystkiego zaczęłam pogodnieć. Przygnębienie związane z nagłym wyczerpaniem się funduszy ustąpiło miejsca uldze, która spłynęła na mnie zaraz po tym, gdy znalazłam odpowiedź na zaistniałe, ujemne saldo.

Kolejna rzeczą, którą się zajęłam było sprzątnięcie tego całego bajzlu. Musiałam się pospieszyć, bo za kilka godzin musiałam wychodzić na angielski. Zmęczona poprzednim dniem, ale spokojna z powodu przejrzystości moich finansów zaczęłam porządkować mieszkanie. Zostało mi niewiele czasu, chciałam się jeszcze pouczyć, ale tak się rozpędziłam z pracami domowymi, że znów włączyłam bieg, który jednak o dziwo mnie nie zmęczył, a raczej przyniósł kolejną ulgę. Mieszkanie zalśniło. Wszystko czyste i na swoim miejscu. Wreszcie. Jak mogłam do czegoś takiego dopuścić?

Dzień dzisiejszy był dniem szczególnym. Był to bowiem mój drugi, z w sumie dwóch wolnych dni, jakich miałam sposobność doświadczyć w ciągu ostatnich dwóch i pół tygodnia bardzo intensywnej pracy i zajęć.
Co prawda ostatecznie nie zdążyłam przygotować się do lekcji angielskiego. Nie miałam takiej możliwości od kilku tygodni, ale o dziwo dzisiaj byłam jedną z bardziej aktywnych osób, co zaskoczyło mnie samą. Zaczęłam rozumieć, że mój mózg wreszcie przyzwyczaił się do nauki, do wysiłku, i że pracuje dużo sprawniej niż kiedykolwiek przedtem.
Do tej pory było to absolutnie niemożliwe. To ta ciemna strona mojej edukacji. Zawsze miałam kłopot ze skupieniem się rozumieniem treści i uczeniem. Zawsze potrzebowałam dwa razy lub więcej czasu niż przeciętny człowiek na pojęcie czegoś. Ponieważ kosztowało mnie to tak wiele wysiłku, przestałam się wysilać, a swoją edukację zakończyłam bolesnym egzaminem maturalnym i jednym semestrem studiów. Przez większość życia moja psychika była zbyt obciążona i przeładowana emocjami, naprawdę nie byłam w stanie ani się uczyć, ani czymkolwiek się głębiej interesować.
Zdążyłam się już pogodzić z moją niedyspozycją, a tymczasem okazało się, że mój mózg zaczął pracować lepiej. Czy to dlatego, że przez ostatnie dwa lata tak bardzo się starałam?

Wychodząc z lekcji udałam się po lody. Jednak. Dwa na patyku. Nie więcej. Pewnie taka bulimiczna fiksacja na jakimś produkcie. Bulimia przestała dawać mi w kość i wycofała się, ale waga stoi w miejscu.
Trudno. Wróciłam do domu przebrałam się i poszłam biegać.
Co ciekawe w tym bieganiu wcale nie chodzi o potrzebę schudnięcia. Bieganie zaczęło mnie odprężać. Pracowałam na to trochę, jednak nie spodziewałam się takiego efektu.

Biegam po dzielnicy, która graniczy z tą, w której zamieszkałam z końcem lutego. Cały ten teren jest piękny. Zakochałam się w tym miejscu, choć po przeprowadzce musiałam stawić czoła dość sporej frustracji.
Dzielnica, w której mieszkałam przez wszystkie poprzednie lata dziś wydaje mi się smutnym, szarym, nieciekawym miejscem. Ludzie przyjeżdżają tam tylko spać. Tylko biegać. Tylko jeździć na rolkach, rowerach i tylko spacerować, najlepiej z psami, które zostawiają swoje odchody na ładnie przystrzyżonych trawnikach.

Wyszłam z domu już po 21-szej. Biegłam alejkami skąpanymi w ciepłej poświacie parkowych latarni. Wszędzie na ławeczkach siedzieli ludzie. Starzy, młodzi. Na jednych pary rozmawiały cicho, na innych grupki znajomych prowadziły mniej lub bardziej głośne rozmowy, od czasu do czasu przerywane salwami śmiechu, który niósł się po całym tym uroczym zakątku. Sercem tego miejsca było jeziorko, na którego ciemnej już tafli unosiły się dwa kajaki a w nich ledwie dostrzegalne dwie pary. Tuż przy zbiorniku stała drewniana restauracyjka z również drewnianym podestem wychodzącym nad taflę jeziora. Na rozkładanych fotelach półleżąc leniwie sączono jak na moje oko drinki. Zaś przez jeziorko przerzuconą jakby kładką przechadzali się inni spacerowicze. Kiedy przebiegałam przez nią otoczyła mnie zewsząd świeża bryza, która natychmiast przywołała wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości.
W szczególności wieczory, gdy chadzaliśmy nad rzekę, przesiadując tam całymi grupkami.

Moje serce karmiło się tymi wszystkimi obrazami, dźwiękami i zapachami, i natychmiast ożyło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz