sobota, 4 marca 2017

Dzień bez cierpienia.

Dzisiaj nie umierałam z bólu i nie popadałam w szaleństwo. Pierwszy dzień, choć to dokładnie miesiąc od śmierci Nokii. Byłam z Zyzolem na zabiegu kastracji. Wszystko poszło dobrze.
Najgorszy był moment, gdy zasypiał. Przypominało to usypianą Nokię.

Prawie cały dzień spędziłam w łóżku oglądając Kuchenne Rewolucje. Myślałam trochę o Grześku, który mimo, że miał przemyśleć naszą rozmowę sprzed tygodnia, jakoś nie miał ochoty spotkać się w ten weekend. Zadzwonił w piątek spytać o to co u mnie. Rozmowa była, jak to przeważnie nasze rozmowy telefoniczne, sztywna. No, chyba, że ja się rozpędzę i powiem coś więcej. Zaproponowałam później sms-owo spotkanie w niedzielę i rozmowę. Odpisał, że nie ma sprawy.

Jeszcze nic mi nie wiadomo, co on dalej na to jak znoszę stratę Nokii i Czesia. Nie wiem czy zamierza w związku z tym być ze mną, ale dzisiaj, jak wspomniał w sms, poszedł na urodziny koleżanki. Gdybyśmy byli razem, rozumiem, że wziąłby mnie ze sobą, a przynajmniej zaproponował pójście. Nie poszłabym, bo potrzebuję ciszy i spokoju, ale te słowa byłyby dla mnie ważne.
Myślę, że przerosła go ta sytuacja. To dorosły facet, ale gdzieś zabrakło tej empatii i bardzo szybko się wypalił. No, ale to moje domysły. Tak naprawdę nie wiem jak jest.
Najgorsze jest to, że w zeszłą sobotę jednak wyszedł ode mnie. Nie spróbował zostać. Tym bardziej, że zastał mnie zapłakaną, bardzo wymęczoną całym tym bólem.
Nie wiem jak jutro potoczy się nasza rozmowa, ale wygląda mi to na koniec z jego strony. Chyba, że ta kompletna cisza wynika z  jakiejś urazy, albo z tego, że on sam nie daje sobie rady z życiem i alkoholem, z którym ma ogromny problem.

Od jakiegoś czasu, nieporównywalnie do lat poprzednich, zwłaszcza tych przed terapią, radzę sobie dobrze sama w życiu. Jak na osobę z chorobą, z chwiejnością, z pracą, z którą  muszę kombinować żeby mieć na opłaty i życie. Nie wciągam nikogo w swoje problemy. Raczej alienuję się, ale tak nauczyłam się żyć, chować się, gdy jest źle. I wtedy piszę, piszę na blogu, bo tak potrafię się sobą zaopiekować, poświęcając uwagę swoim emocjom.
Przed G. zaczęłam się otwierać, przestałam się chować. Zaczęłam wychodzić na przeciw, choć mój problem, to problem z bliskością, a raczej z oswajaniem się. A może nie z tym mam problem, tylko raczej z budowaniem relacji z osobami, które nie są dostępne. Myślę, że wybrałam człowieka, którego głównie nie ma.
Z G. jest mi o tyle trudno, że widzimy się bardzo rzadko i bardzo krótko. Rozmowy telefoniczne, jak wspomniałam, są suche i krótkie. Nie piszemy do siebie smsów. Generalnie panuje między nami cisza. Dlatego za każdym razem gdy się spotykamy muszę się przyzwyczajać do niego na nowo.

Nasz kontakt jest ograniczony również tym, że do południa G. śpi bo wraca o północy z pracy, chodzi spać później i gdy się budzi, ewentualnie załatwia jakieś sprawy i znów do pracy. W pracy nie może rozmawiać, ani pisać, więc dzwoni na przerwie i wtedy to jest taka rozmowa na szybko. Kompletnie nie wiem co mam wtedy mówić. Przez te pięć minut każdego dnia.
No a wczoraj zadzwonił właśnie. Chwila rozmowy i na koniec jego: "to jesteśmy w kontakcie".
Zero pytania o weekend, w sensie co z naszą rozmową o tym co dalej. Dlatego uważam, że jego decyzja jest taka, a nie inna.

Nie wiem czy przeżyję jeszcze kiedykolwiek taką stratę jak po moich pięknościach, ale wiem jedno, że w takim momencie, już "po wszystkim" jego zabrakło. Był ze mną, pomagał mi z noszeniem Nokii do weterynarza, pomagał mi ją karmić. Dzwonił jeszcze przez chwilę po, a potem uznał, że mój smutek trwa za długo i atmosfera, którą wytwarzam jest ciężka. Nie potrzebowałam kontaktu z innymi ludźmi, ale tego, by ze mną był. Zwyczajnie. Bez "uprawiania" ze mną żałoby, ale tak po prostu. Wyciągnął na spacer, przyszedł z pomysłem na film, albo z lodami.

Miałam ten moment mobilizacji, ten prześwit i tę siłę, gdy chciałam go wesprzeć, odwdzięczyć się za to jak mnie wspierał. Zaprosiłam go na kolację do fajnej restauracji. Dwie godziny i każde do swojego domu, bo G. zmęczony od tygodnia non stop w pracy i jeszcze pracująca sobota i niedziela. G. pewnie myślał, że po tej kolacji już będzie ze mną dobrze. Mówiłam, mu, że to będzie wracać. No i wróciło z ogromnym uderzeniem.

Mimo tego koszmarnego cierpienia, (naprawdę nie sądziłam, że można aż tak cierpieć) jestem, żyję. Choć nadal z poczuciem kompletnego bezsensu istnienia tego świata. Wiem, że jedyne co może nadać mi sens, to robienie czegoś dla innych. Może na razie nie tak aktywnie, ale chyba skupię się głównie na ludziach z borderline. Spotkań towarzyskiej grupy integracyjnej nie udźwignę. Nie umiałabym się bawić ze wszystkimi.

Cieszę się, że dzisiejszy dzień podarował mi trochę ulgi. Może byłam też zaabsorbowana zabiegiem Zyźka i czuwaniem nad nim przez resztę dnia. Dzisiaj wyjątkowo przychodził się do mnie tulić. Bardzo to kojące. Halina też jest w coraz lepszej formie. Daje się całować i głaskać, ale jeszcze często ucieka, chowa się gdy chodzę po domu, gdy leżę jest spokojna. Biega, bawi się piłkami, jest bardzo energiczna.
Halina próbuje nauczyć Zyźka kociej bliskości. Zyziek okazuje się być samotnikiem i śpiochem. We mnie dostrzega mamuśkę i przychodzi czasem, wwala mi się na klatkę piersiową i twarz, i zasypia twardo. Leżę w przedziwnych pozycjach, bo kotek. Ale to nie nowość. Tak zawsze było z Nokią i Czesiem.

Zyzol ma swój fotel i tam głównie ucina sobie dłuższe drzemki. Halina próbuje się kłaść obok niego, nauczona bycia w grupie z innymi kotami, ale ten ją odgania. Mimo to jest niezłomna i dzisiaj udało się jej przez jakiś czas z nim pospać. Przyszła, złapała łapkami jego głowę i zaczęła lizać tak długo, aż ten się uspokoił. I tak ze sobą spały. Rozczulił mnie ten widok. Jej niezłomność i potrzeba bliskości. Myślę, że będzie z niej ciepła kicia, ale z charakterkiem. A Zyziek może z czasem nauczy się kociej bliskości.





4 komentarze: